Jeśli konformizm może być zaletą, to nie mam jej. Jeśli jest wadą, to tym lepiej, bo chociaż jednej wady nie mam. Generalnie nie oceniam siebie wysoko, raczej uważam się za osobę przeciętną.
Spotkałem w życiu i spotykam tak wielu dobrych i mądrych ludzi, do których w najlepszym przypadku mogę się porównywać, aby mobilizować się intelektualnie czy moralnie, nie mam zatem – patrząc w lusterko – wątpliwości, że jest nad czym pracować.
Sytuacja zdrowotna sprawia, że moje codzienne kontakty z ludźmi są ograniczone, ale tym bardziej mogę głębiej wnikać w znaczenie wzajemnych odniesień łączących mnie z innymi. Patrzę przede wszystkim na to, na ile jestem tym osobom pomocny, ile jest we mnie nastawienia na ich oczekiwania. I w tym właśnie punkcie pojawia się ta moja cecha, która nie ułatwia wzajemnych relacji. Jestem niepoprawny i to nie tylko w sensie political correctness rozumianym wąsko. Owszem, nie lubię i niechętnie mówię innym o czymś niemiłym, ale w sprawach zasadniczych nie owijam moich poglądów w przysłowiową bawełnę. Nie wytycza to wprawdzie jakichś niepokonywalnych barier w kontaktach, ale jest jakimś kryterium ustalającym poziom mojego zaangażowania w inne osoby. Zarówno bowiem wyraźna bliskość systemu wartości i sposobu ich przeżywania, jak i dobitnie odczuwana ich odległość czy nawet rozbieżność sprawiają, iż czuję potrzebę kontaktu z drugimi i zachowywania wzajemnych stosunków. Odkąd sięgam pamięcią pociągały mnie debaty z ludźmi, którzy mieli odwagę świadczyć o swoich poglądach i jednocześnie mierziły mnie kontakty z tymi, którzy ich nie mają. Co ciekawe, skrajne nawet różnice w sposobie widzenia świata i funkcjonowania w nim, nie przekładają się we mnie na szacunek czy też sympatię, jaką mogę żywić do osoby, z jaką w sferze poglądów więcej mnie różni, niż łączy. Nie jest to tylko teoria, bo jako nauczyciel, jako przedsiębiorca i jako urzędnik, a nawet jako polityk, nie znajdowałem w sobie pokładów niechęci do innych, choć sam nie jeden raz w każdej z tych ról, zetknąłem się – także na sobie.
Nie godzę się wewnętrznie z tym, że różnorodność pozbawia praw. Nawet dodałbym – nakłada obowiązki. Ujawniając bowiem „swój” punkt widzenia drugi człowiek wzbogaca „mój” horyzont. „Swój” czy „mój”, „ich” czy „nasz” to komunikaty o dwóch stronach, które zamiast wzajemnie znosić się, mogą się wspomagać. Oczywiście, że ktoś może mi postawić – na podstawie powyższego wywodu – zarzut idealizowania ludzkich relacji. Proszę się nie obawiać. Wiem, że opisany przeze mnie tok myślenia nie jest jedynie obowiązującym i wyłącznie praktykowanym. Znam takie osoby i środowiska, które uznają, że każdy kto nie jest „my”, póki co jest z tych, o których myśli się i mówi „oni”. A jeśli „oni” to jest pokusa depersonifikowania oraz uprzedmiotowiania „ich”, skoro tylko „my” i „nasze” jest spersonifikowane i upodmiotowione.
Świat wokół nas zdaje się być coraz częściej i coraz dotkliwiej polem bitwy czy nawet terenem łowieckim. Zbyt często daje się zauważyć w licznych sferach życia społecznego – i tych publicznych, i tych intymnych – inklinacja ku stawianiu na swoim, ku eliminowaniu innych. Skłonność do anihilacji(nawet autoanihilacji) – moim zdaniem – bierze się z nihilizmu, którego najbardziej rozpowszechnioną postacią jest wspomniany na wstępie konformizm. Tak więc, chcąc być wobec innych ludzi sobą, dzięki czemu mogę być dla kogoś pomocnym, pozostanę niepoprawny.