Codzienna taplanina w nieustępliwym hałasie, bezładnym zgiełku, zsypie dźwięków, lawinie akustycznych efektów i galimatiasie pobrzędkiwań – to wszystko – sprawia, że zmysł słuchu przestaje rejestrować fale niosące treść, akordy nasycone kompozycyjnym ładem i indywidualne lub zsumowane głosy, których barwa wprowadza ład sensu w przestrzeń.
Treść, jaką powinniśmy sycić zmysł słuchu, na co dzień zagłuszana (pojęcie „zagłuszania” mogą lepiej rozumieć osoby z mojego pokolenia, które onegdaj słuchały radia Wolna Europa regularnie zagłuszanego poprzez ustawione na granicy państwa generatory nakładające na fale tej rozgłośni zapętlone nagranie efektów akustycznych w postaci dwóch pocieranych o siebie cegieł lub pracy silnika starego traktora) – dociera do nas, gdy wyłączymy wszelkiej maści epatująca kakofonią emitory lub gdy znajdziemy się w miejscu wolnym od całej wspomnianej nachalnej mieszance dźwięków. Dopiero wtedy (w sali koncertowej, poprzez słuchawki lub we własnym „kwadracie”, jest nam dane dostrzec rzeczonym już zmysłem słuchu faktury muzyki i śpiewu. Być może nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale jeśli przyjrzymy się – choćby na przykładzie jednego wybranego dnia – zasięgowi, w jakim się znajdujemy pod względem jakości i wartości docierających do nas brzmień, to szybko zapewne przyznamy, iż chwil ze skomponowanymi liniami melodycznymi i wypracowanymi wokalami jest naprawdę bardzo mało. To jeden z powodów, dla których cenię sobie cykl wydarzeń, których nazwę wskażę na końcu niniejszego „listu”.
Jest bowiem jeszcze powód drugi i to znacznie istotniejszy. Jestem nieuleczalnie uzależniony od estetyki. Nie chcę przez to narcystycznie sugerować, iż uważam się za eksperta / znawcę / krytyka sztuki, w tym sztuk muzycznych, jednakowoż nade wszystko potrzebuję chwil „oderwania się od rzeczywistości” dzięki starannie wypracowanym i z twórczym entuzjazmem podanych aktów piękna. Oddycham wewnętrznie dzięki nim. Nie wykluczam, że w zasadzie to one są rzeczywistością, a oderwaniem od niej jest wszechogarniające panoptikum przeciętności, z jakim mamy do czynienia od rana do wieczora albo i dłużej. Nie twierdzę również, iż mój sposób postrzegania estetyki na przykład w muzyce jest jakimś wzorcem. Jest jednak moim kubusem, w którym chronię się przed utratą wiary w piękno, które obok prawdy i dobra są wpojoną mi, ale też zaakceptowaną triadą na jakiej staram się opierać w życiu.
Zmierzam do brzegu… Dlatego tym bardziej nawet lekki powiew wokalnej świeżości i profesjonalizmu przywraca witalny impuls płynący z wokalnych brzmień. „The best of Total Vocal Project” jest takim właśnie intensywnym podmuchem czystego powietrza niesionego śpiewem utalentowanych i pracowitych osób. Agata Bilińska wraz ze wychowankami ze Szkoły Open Vocal w Kłodzku nadają niejako nowe życie znanym piosenkom. Od sześciu lat wydaje mi się, że nie zostanę zaskoczony klasą wokali. I za każdym razem doznaję jakby odkrycia, że śpiewny potencjał młodych ludzi nadal nie ma granic. To jakby ze wskazanej na samym początku błotnej masy przenieść się do krynicy czystej wody i móc się w niej zanurzyć. Dziękuję…