Podróż w nieznane, choć na swój sposób spodziewane, może nawet oczekiwane, trwa. Jeszcze jeden przystanek jest za mną, ale bilet mimo swej materialnej nieczytelności, bo dany raz na zawsze, wciąż zachowuje ważność.
Dzisiejsza stacja przesiadkowa w drodze – właściwie duży dworzec – była zgoła inna od poprzedniej, zdecydowanie więcej czasu spędziłem w poczekalni. To zaś sprawiło, że mogłem przez owych pięć czy sześć godzin prowadzić autoanalizę, jak i próbować syntezować obraz obserwowanych bez niezdrowej ciekawości pozostałych współpasażerów. Jakoś nikomu tym razem nie było spieszno do rozmowy. Nie było też nikogo znajomego poza (…), mogłem zatem wieść przez ten czas żywot dość spokojny. Nie skupiałem się nad czekającą mnie procedurą uznając, że nie mam na nią wpływu żadnego poza faktem, że się jej poddam lub przed nią ucieknę. To drugie byłoby nieodpowiedzialne, więc moją uwagę przykuwał bieg spraw w przestrzeni, gdzie inni oczekujący i przechodnie zmieniali mozaikę mikrokrajobrazu.
Paleta zachowań była szeroka. Można podzielić widok na osoby czekające i przechodzące. Wśród pierwszych, do których się zaliczałem, dominowało nieco senne spoglądanie w sufit, reagowanie na otwierające się i zamykające drzwi oddzielające od pomieszczeń, gdzie kolejno wchodzili i wychodzili ci, którzy trafili tu szybciej. Nie był to ruch regularny i przez to nie można było zaplanować tempa przesuwania się ku szerokim drzwiom z matowym szkłem. Niektórzy bardziej, inni mniej wertowali ekrany smartfonów być może szukając czegoś ważnego lub dokładnie czegoś nieważnego, aby oderwać napięte podświadomie własne myśli od przybliżającej się okoliczności. Zupełnie inaczej zachowywali się przechodzący korytarzem, jaki w zasadzie była poczekalnia dzisiejszej stacji. Wchodzący jakby szukali sił, by dotrzeć do celu, wychodzący zgoła odmiennie – jakby chcieli szybko opuścić to miejsce z myślą o powrocie pod własny dach. Poruszali się tym ciągiem także pracujący tu wyróżniający się ubraniem, obuwiem i czasem innymi elementami dresscodu właściwego dla owej instytucji. Ich chód i sposób bycia sugerował, że są w lepszym usytuowaniu wobec pozostałych przebywających tu krócej czy dłużej.
Znajdowali się wśród przemierzających ów korytarz młodsi i starsi, kobiety i mężczyźni. Dało się pomiędzy nimi dostrzec osoby z mniej lub bardziej widocznymi oznakami dystansu pokonanego na drodze, której architektoniczny konglomerat korytarzy i pomieszczeń, wind i pięter, sal otwartych i zamykanych na klucz i cała ta spleciona kablami i przewodami przestrzeń stanowiła swego rodzaju egzystencjalne rondo. Rondo, po którym nie da się wciąż jeździć, i z którego zjazd jest ostatecznie konieczny. Czasem jedynie trzeba raz czy drugi powtórzyć „kółko”, aby upewnić się co do celu dalszego kierunku jazdy.
Wychodząc zza skrzypiących drzwi z matowym szkłem najbardziej pragnąłem spojrzeć na… niebo. Nie cierpię wprawdzie na klaustrofobię, a i cały czas spędzony we wielkim skrzyżowaniu ludzkich losów nie kiełznał mnie wewnętrznie czy psychicznie, to jednak odzyskanie widoku nieba nad sobą było ożywcze. Czułem się mocno zmaltretowany i tylko dzięki (…) udało się płynnie wrócić w domowe pielesze. Wciąż widzę jednakże tych ludzi z korytarza. Oznaczonych zmęczeniem podróży i jednocześnie jakby oświetlonych światłem nie tego świata.
Niebo jest źródłem światła nie samo z siebie. „Niebo nawet nie jest materialnym miejscem, które można zdobyć materialnymi zasobami. Qui es in caelis… – mówimy przecież w codziennej modlitwie rano i wieczorem. Pater noster, qui es in caelis (…) Fiat voluntas tua, sicut in caelo, et in terra. W Modlitwie Pańskiej słowo „niebo” jest jedynym rzeczownikiem pojawiającym się dwukrotnie. Było mi dane widzieć dzisiaj nieboskłon nad nami rano i wieczorem – dwukrotnie. Niebo przebijało się wszak całego dnia przez ludzi, których zobaczyłem w owej poczekalni życia, do jakiej trafiłem. Szczególnie mocno przez owych zmęczonych najbardziej podróżą, a najmocniej przez tych, którzy nie mogli przemierzać korytarza o własnych siłach. W niebie jest Ojciec nasz…