Więcej nie znaczy lepiej, łatwiej nie znaczy dobrze, szybciej nie znaczy prosto. Te – oczywiste zdawać się może – frazy brzmią niemal jak… frazesy.
W zderzeniu z codziennością – na przykład w polityce, w mediach, w handlu – jakoś jednak zaskakująco wielu z nas akceptuje bez zmrużenia oka regułę efektywności sprowadzanej excel’owych słupków wskazujących rzekomo na uzyskane rezultaty. Pisząc „rzekomo” nie podważam sensu zbierania i analizowania danych, bez których nie można weryfikować skali zasięgu przekazów czy popytu na produkt. Rozumiem, że w każdej dziedzinie działalności mierzalność jest konieczna, aby obiektywizować ocenę pracy i stosownie do niej wynagradzać.
Jest jednak jeszcze jeden czynnik, którego nie powinno się – w moim przekonaniu – marginalizować. To skłonność schlebiania odbiorcom lub klientom poprzez byle jakość, jałowość czy niską jakość. Jeśli polityk mówi tylko to, co ludzie chcą usłyszeć; jeśli dziennikarz serwuje odbiorcom treść, której celem jest tylko zaspokojenie ciekawości; jeśli handlowiec oferuje byle jaką rzecz, aby tylko ją sprzedać – to wszyscy są stratni. Przyzwoity polityk przegrywa wybory, na czym tracą wyborcy. Dziennikarz staje się tekściarzem zarabiającym na algorytmie wierszówki i klikalności/oglądalności publikacji, a czytelnicy, słuchacze czy widzowie dają się „faszerować” medialnym fastfoodem. Sprzedawca traci pozycję kupca i staje się przekupką starając się tanio kupić i drogo sprzedać, zaś nabywca z klienta przeistacza się w siłę nabywczą. Pewnie takich dwustronnych procesów pozorności da się wymienić więcej. Wszyscy coś na takich machinacjach tracą!
Nie trzeba skomplikowanych wywodów. Po odkurzeniu zasady: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe” można dość szybko zorientować się jak niemiłe, niebezpieczne i niedobre są konsekwencje reguły „oko za oko, ząb za ząb”. Na szczęście nie musimy wierzyć agitkom, czytać czy oglądać bzdety i sięgać w sklepie po badziewie.