Nieznośna albo bardzo trudna jest do zniesienia sytuacja, w której siła argumentu okazuje się być słabsza w stosunku do argumentu siły. Nawet pocieszanie się, że racja wcześniej czy później musi się okazać skuteczna, że prawda sama się obroni, a dobro zawsze zwycięża, w pewnym momencie nie przynosi ulgi.
Wyznawanie wartości, głoszenie poglądów, wyrażanie własnego zdania, komunikowanie samodzielnie wykreowanej opinii narażają człowieka na „zarzut” wyrazistości i przez to ograniczają, a nawet niekiedy pozbawiają jednostkę już nie tylko przestrzeni do artykułowania przekonań, ale i rugują go z miejsc, w których mógłby swoje przeświadczenia weryfikować. Tym miejscem jest debata, wymiana opinii, konfrontacja racji. Monopolizacja obszarów dyskursu zamienia je w pole wzajemnego przekrzykiwania się, bo skoro „nic nas nie różni”, to celem samym w sobie staje się bycie zauważanym. Jedną z metod eliminowania naturalnych w gruncie rzeczy różnic pomiędzy ludźmi (dzięki którym można kreować lepsze rozwiązania właśnie na podstawie zestawiania odmiennych punktów widzenia), jest przemilczenie. Na zewnątrz można mieć wrażenie pokojowości tej formuły, bo przecież nikt nikogo nie dotyka ani słowem. Nie jesteśmy świadkami „gorszącego” zderzenia zapatrywań, nie jesteśmy „narażeni” na konieczność określenia się wobec docierających do nas zdań i mamy „komfort” bezstresowej egzystencji, w ramach której „mądrzejsi” od nas decydują o nas. Ten stan jest (samo)bójczy dla każdej społeczności. To brutalna prawda, a jej istnienie usiłują skrywać przed mniejszymi i większymi zbiorowościami ci, którym zależy (z powodów ekonomicznych lub politycznych) na tym, by nad nimi panować.
Na taki stan nie można się godzić. Jednak wielu godzi się i nie chcę nawet myśleć co w zamian otrzymują. W jaki sposób wytłumaczyć im, że w rzeczywistości nie tylko nie dostają nic, ale tracą wszystko?