Wszedłem do katedry. Było jeszcze kilka minut do Mszy świętej. Panowała charakterystyczna dla takich momentów mieszanka nabożnej ciszy i szmeru zajmowania miejsc. Zwykły dzień w tygodniu, zatem przybywający do świątyni znaleźli się tu zapewne bardziej z wewnętrznej potrzeby niż dla spełnienia powinności.
Zwykło się bowiem traktować obecność na niedzielnej czy świątecznej Mszy świętej jako wymóg trzeciego nakazu Dekalogu i drugiego przykazania kościelnego. Słusznie zresztą, że mamy te przepisy, bo kto wie, co człowiekowi przyszłoby na myśl, gdyby miał sam sobie regulować ramy religijności. Do świątyni przychodzi się, bo to miejsce święte. To także przestrzeń wyłączona w pewnym przynajmniej stopniu z potoku bieżącego życia. Cokolwiek się bowiem dzieje „w świecie”, to w kościele o określonej porze jest nabożeństwo, cały czas pali się wieczna lampka sygnalizująca wchodzącym, że gdzie jak gdzie, ale tutaj nigdy nie są sami.
Ta właśnie wiadomość i świadomość z niej wynikająca, przenikają człowieka. To jest wiadomość niezmiennie głoszona przez Kościół. I to jest świadomość ulegająca przemianom pokoleniowym i indywidualnym. Nawet mijając gmach wielkiej katedry czy małej kapliczki ludzie wiedzą, że to jest miejsce inne od innych. Katolik czy ateista, widząc bryłę świątyni i słysząc dzwony kościelne, zdają sobie sprawę, że mają do czynienia z rzeczywistością wiary. Dla obu to jest inne doświadczenie, ale obiektywnie ono jest.
Zaczęła się Msza święta. Ksiądz przy ołtarzu celebrując liturgię włączał się słowami i gestami w ofiarę Jezusa Chrystusa. Patrząc na sprawowaną Eucharystię i słuchając jej znajdowałem się w promieniowaniu duchowej energii sprowadzanej mocą sakramentu kapłaństwa. Przed duchownym na ołtarzu znajdował się krzyż, a więc wierni i ksiądz, byliśmy zwróceni ku Panu.
Przemiana chleba w Ciało i wina w Krew Jezusa Chrystusa powoduje, że Msza święta nieskończenie wyrywa człowieka i jego świat z okowów skończoności. Nie jestem gdziekolwiek…, nie jestem na jakimś spotkaniu…, nie koncentruję się na kimkolwiek innym… niż Jezus. To właściwie jedyny powód, dla którego wkraczam w przestrzeń sacrum. Nic i nikt inny nie motywuje mnie, abym na kolanach wpatrywał się w ołtarz. Gdyby to miało być coś innego niż żywa obecność Jezusa, wówczas racje przemawiające za tym, by w tym uczestniczyć stałyby się szczątkiem obecnej inspiracji do przyjścia na Mszę świętą.
Wszystko inne w Kościele jest drugim, trzecim i kolejnymi krokami, po tym pierwszym, jaki katolik czyni klęcząc i milcząc z uwielbienia przez naprawdę obecnym i ofiarującym się Jezusem! Targają mną sprzeczne myśli i uczucia, gdy zdaję sobie sprawę, że nie potrafię do tego przekonać ludzi obojętnych, a jeszcze bardziej niechętnych wierze. Odczuwam wewnętrzną rozpacz i żałuję, gdy sam nie dość głęboko uznaję owoce Przeistoczenia. Gdy zdaję sobie sprawę ilu ludzi ignoruje tę prawdę lub czyni z niej przedmiot antykultu, jestem rozdarty nie mniej. Wierzę, że zbawcza moc ofiary Jezusa obejmuje każdego człowieka, ale dotknąć może tylko za ludzkim przyzwoleniem.
Po błogosławieństwie i rozesłaniu coś więcej, niż tylko świece na ołtarzu i światła, jakby przygasły wokół. Znów zapanował typowy szmerek wbijający się w ciszę modlitwy po Mszy świętej. Jakieś kobiety poprawiały kwiaty na ołtarzu w jednej z bocznych kaplic. Ktoś inny starał się wyciszyć brzęczący nagle telefon komórkowy. Pobrzmiewał pęk kluczy z zakrystii. Przez witraże za ołtarzem głównym i przeciwległymi do niego za instrumentarium organowym przebijało się mocno światło świata zewnętrznego.
Może to było nie tylko światło świata? Nie raziło, ale rozjaśniało półmrok. Wskazywało na właściwy kierunek, ale nie porażało wzroku. Trzeba było znaleźć się w świątyni, by dostrzec owo światło i mieć szansę uzmysłowić sobie jego milczącą… wymowę. Katolik, wchodząc do kościoła, za nic otrzymuje tak wiele!
Przyglądałem się ostatnio relacjom z Kongresu Eucharystycznego w Stanach Zjednoczonych. To pierwsze od ponad 80 lat takie zgromadzenie katolików z całego państwa uchodzącego obecnie za jedną ze światowych ostoi katolicyzmu. Jutro kongres w Indianapolis kończy się, ale kilka dni wielkiego spotkania poprzedzonych było 2-letnim czasem nazwanym Narodowym Ożywieniem Eucharystycznym. Tuż przed rozpoczęciem wydarzenia przez USA przemierzały cztery wielkie pielgrzymki, na czele których przez miasta i miasteczka przemieszczał się sam Jezus Chrystus niesiony w monstrancji. Amerykańscy biskupi uznali, że duchowa odnowa ich kraju, ich narodu może się dokonać tylko przez wzmożenie pobożności eucharystycznej. W czasie obrad ktoś określił Ofiarę Eucharystyczną jako „największą historię miłosną świata” i chociaż pobrzmiewa tu amerykańska popkultura, to przez język łaciński śpiewów (filmiki z sieci do obejrzenia poniżej) przebija się niezmiennie żywa wiara. Jezus Chrystus jest obecny w Kościele poprzez Ciało i Krew ofiarowane za zbawienie każdego człowieka i całego świata.
Wszedłem kilka dni później do jednego z kościołów, gdzie od 1946 roku trwa nieustająca Adoracja Najświętszego Sakramentu. Mogąc w ciszy wpatrywać się w Hostię – wielbiąc tak obecnego Pana – sam siebie pytałem kto kocha bardziej? Świat bez światła nie będzie istniał! Kto naszemu światu daje światło bardziej? Jak to opowiedzieć innym… „Patrzmy na Jezusa”.