Pytany odpowiadam, a jeśli mnie ktoś nie pyta, to mam milczeć? Ponoć nieobecni nie mają głosu, a zatem trzeba być obecnym. Niekoniecznie jednak trzeba wyrażać poglądy czy proponować swoje idee pod czyjeś dyktando czy też w ramach schematu, jaki jest nam narzucany nieznośnym zjawiskiem tzw. politycznej poprawności.
Wspomniane wyżej reguły nie dotyczą tylko pojęcia określanego mianem debaty. Zresztą od „gadających głów” w mediach wielu z nas odwraca głowę lub chwyta za pilota w poszukiwaniu innych i atrakcyjniejszych (choćby subiektywnie) propozycji programowych. Jedną z dróg, po których można dojść do mównicy (w sensie dosłownym i przenośnym) jest polityka. Jednak i ta dziedzina w ostatnich latach bardzo zdewaluowała się. W istocie mamy obecnie do czynienia z postpolityką i wynikającą z niej politechnologią. Gwiazdy politycznego firmamentu błyszczą, ale nie sobą, lecz w świetle jupiterów i fleszy, a ich wypowiedzi nie dotarłyby do szerokiej opinii publicznej (jeśli taka w ogóle jeszcze funkcjonuje), gdyby nie tuby prasy konwencjonalnej i elektronicznej. Znam opinie, że tak już jest i tak już będzie. Nie zgadzam się z tym poglądem skazującym zwykłych obywateli na rolę wyborczej maszynki, a zatem kwestionującym sens demokracji. W gruncie rzeczy przyjmując tak deterministyczne stanowisko godziłbym się z pozbawieniem mnie i innych osób (nawet jeśli się z nimi zasadniczo nie zgadzam), wspólnego dla każdego człowieka, prawa do samostanowienia o sobie i prawa do wpływania na bieg spraw wspólnoty, w jakiej razem żyjemy. Przyjmuję jednocześnie, choć ze sporym rozgoryczeniem, że jestem ze swoimi przekonaniami w swoistej mniejszości. Dlaczego swoistej? Z dość nieskomplikowanej analizy frekwencji wyborczej w ostatnich kilkunastu latach (choćby na poziomie samorządowym, ale także np. na poziomie elekcji europejskich) można stwierdzić, że przebiegiem i wynikiem wyborów, czyli jednego z filarów demokracji, interesuje się mniej więcej połowa obywateli = uczestników wspólnoty. Wspomniana przed chwilą „swoistość” owej mniejszości, do której należę, polega na tym, że nie znam(y) rzeczywistego spectrum opinii milczącej drugiej połowy. Jeśli jednak (nawet) przyjąć, iż nieobecni nie mają głosu, to możliwość zmiany status quo jest co najmniej ograniczona. O ile myślący podobnie do mnie, chcieliby poznać opinie milczącego segmentu społeczeństwa, o tyle ci, którzy w tym segmencie, jaki wykazuje aktywność, mają większość (nota bene – też „swoistą”), są żywotnie NIEzainteresowani zmianą stanu rzeczy. Dzięki niemu bowiem utrzymują swoje wpływy, stanowiska i uzyskują profity. Oni, ich zwolennicy i niekiedy także inne osoby. Jest też całkiem spory krąg zaspokajanych klientów takiego systemu, którzy w obawie przed utratą kromki chleba czy okruszków „z pańskiego stołu” zachowują konsumpcyjną pasywność pomiędzy kolejnymi aktami wyborczymi. Jak już wyżej napisałem, będąc w tej „swoistej” mniejszości, nie zamierzam i nie chcę pozbawiać siebie oraz czujących podobnie jak ja, możliwości uczestniczenia w kształtowaniu dobra wspólnego. Skoro nie ma na to miejsca w formule nazywanej polityką, warto i trzeba znajdować inną pozycję umożliwiającą udział w tym, co wspólne.
Cały wywód prowadzi do wniosku, że skoro nie możemy głosić i realizować tego, do czego jesteśmy przekonani, jako politycy, to nie musimy nimi być. Gdy będzie nas więcej, gdy będziemy lepiej zorganizowani, jeśli przekonamy do naszych wartości i metod ich realizowania więcej osób, niż dotąd, wtedy powrót do polityki będzie miał sens.