Nie wierzyłem oczom, nie wierzyłem uszom, nie wierzyłem obrazom i dźwiękom sączonym przez państwowe publikatory. Czarnooki mężczyzna w zielonym ubraniu wylewał przez kręcącą się płytę powtórek strumień fałszywych zdań. Nie było nawet jednej frazy, o której można byłoby pomyśleć czy powiedzieć, że odbija szczerą troskę o nasz wspólny mały świat położony w środku starego kontynentu. Kraj dumny milenijną historią, naród skrwawiony jej meandrami – ledwo co podnosić się zaczął z tsunami czerwonego morza poprzedzonego brunatnym pożarem – po tym, gdy usłyszał wezwanie do przemiany „tej ziemi”. Stanął wówczas solidarny – już nie tłum – jak wspólnota i zaczął odgruzowywać tę naszą cząstkę ziemi po dziejowych kataklizmach. Nie mogło być łatwo i nie było złudzeń, że wszystko pójdzie prostą ścieżką.
Schowana w cieniu murów horda wynurzyła się niespodziewanie owej mroźnej nocy i burzyła wszystkie mosty, jakie mogłyby nas łączyć. Zbrodnią „stanu wojennego” – poza wszystkimi innymi, których ofiar do dzisiaj nie policzono – było kłamstwo. Stało się wtedy wirusem drążącym tkankę narodu, od którego do dzisiaj uwolnić się nie zdołaliśmy.
Wciąż są pomiędzy nami ludzie wierzący w kłamstwo i niewierzący w prawdę!
Niewiele – wbrew pozorom – zmieniło się od tamtego tragicznego dnia. W ten sam kalendarzowo dzień roku na scenę wkroczył inny mężczyzna, w eleganckim garniturze, którego oczy też widzą „nic”, choć zdają się patrzeć na „coś”. On też przez zmasowane i zmultiplikowane medialne megafony swoim szeleszczącym tembrem wygłasza tyrrrady. Od ich słuchania nikt nie może pozostać tam, gdzie był dotąd – część pod wpływem klaskania odkleja się od rzeczywistości, część od zaciśniętych ust popada we frustrację. On i jego poplecznicy burzą wszystko, co jest przeszkodą dla obcego monokratycznego władztwa.
Tak znów jesteśmy podzieleni, co określa się teraz jako spolaryzowanie. Nikną w zgiełku zderzających się narracji i zwarciu hasztagów już nie tylko wspólne domeny, ale nawet ich brzegi. To efekt zbrodni nowoczesnego antypatriotyzmu odzianego w demokratyczno-wielokolorowe szaty zasłaniające wokeistyczny nihilizm.
Nadal mamy wokół siebie ludzi przekonanych do niczego i nieprzekonanych ku czemuś!
Ogłuszeni jazgotem permanentnego i wszechdrążącego sporu, wątpimy w słowa, niosące prawdziwą treść, bo ulegamy wrażeniu, że już nic i nikt nie jest częścią rzeczywistości. Zdajemy się na łaskę i niełaskę rozlewającej się pustki. Jakże bardzo brakuje przywódcy z tarczą wiarygodności i mieczem stanowczości… Zwykły człowiek odbija się na co dzień oraz w snach ze skrajności w skrajność. Tak poobijany odwraca się od nieznośnego szału i nie wierzy już nikomu.
Nawet temu, kto choćby resztkami sił stoi pod dwubarwną flagą prawdy i trzyma jej drzewiec mimo tornada kłamliwych narracji, mimo strug fejkowych pomyj wylewanych na niego i wbrew koncepcji jakoby cel uświęcał środki. Tymczasem wszyscy ze wszystkimi polemizują, jakby wszyscy wszystko wiedzieli i ze wszystkimi byli choćby równi.
Teraz jest czas, by wyrwać się z matni nicości. W naszych dłoniach mamy ogniwo łańcucha czasu i przestrzeni, którego zwartość i odporność odwróci gehennę pustki. Przywrócić chciejmy słowom jednej mowy znaczenie a czynom jednego rodu ciężar wspólny.