Wokół mnie, odkąd pamiętam, zdecydowana większość ludzi, z którymi współdzieliłem przestrzeń aktywności zawodowej czy społecznej, czy też spotkanych w związku z pasjami naukowymi, artystycznymi lub sportowymi, to osoby wspinające się po osobisty sukces lub udział w sukcesie grupowym. Nie upatruję w tym, przynajmniej z zasady, czegoś negatywnego. Dążenie do awansu nie stanowi przecież niczego zdrożnego – to jest swego rodzaju mentalne paliwo napędzające człowieka do systematycznego i zaplanowanego wysiłku.
O ile naturalne jest niemal permanentne szukanie dróg do wyższych urzędów wśród polityków, o ile nie dziwi energia poświęcana dla zdobycia wyniku wśród sportowców, o ile niemal czymś naturalnym jest tendencja do wyróżniania się wśród artystów, o ile ścieżką rozwoju wśród naukowców są ich odkrycia czy ich wynalazki – o tyle można zauważyć, że są sfery aktywności, w obrębie których ludzie są bardziej skłonni odstępować od wspomnianych przed chwilą trybów określanych niekiedy mianem „kariery” lub wręcz odstępują od sytuacji, w jakich awans stanowiłby ogniwo czy ukoronowanie podjętej przez nich pracy. Można w odniesieniu do tych osób mówić o czymś na kształt misyjności. Traktowanie swojej pracy jako misji dotyczy na przykład lekarzy, a także personelu medycznego i wolontariuszy opiekujących się chorymi. Tak samo można myśleć o nauczycielach, bo ten rodzaj pracy (choć formalnie objęty tzw. „awansem zawodowym”) jest bardziej nastawiony na sukces ucznia czy studenta. O misyjności mówi się wprost w odniesieniu do osób konsekrowanych, aczkolwiek przez całe dzieje Kościoła nie brakowało antyklerykalnych zarzutów wobec ludzi poświęcających się ewangelizacji, ale też uczciwie wypada przyznać, iż miały i mają miejsce przypadki stanowiące argument dla krytykujących Kościół czy jego wrogów. O jakimś gatunku misji należy pamiętać myśląc o ludziach kultury i nauki, o dziennikarzach i publicystach. Jeśli bowiem szerzą idee lub służą ich wymianie bądź ich prześwietlaniu, jeśli otwierają na świat wartości, niekiedy kreując je, innym razem objaśniając je, w istocie wykonują coś, co można zdefiniować jako postawę misyjną. Misją jest każda forma służb broniących bezpieczeństwa publicznego, bo nie ma ekwiwalentnej wartości wobec wartości życia, zdrowia i osobistego bezpieczeństwa żołnierza, strażaka, funkcjonariusza służb specjalnych (ich rodzin) pracujących na rzecz wolności obywatelskich i stabilności państwa.
W kategorii pełniących wszelakie misje, pierwiastek kariery schodzi na plan dalszy. Bywa pomijany lub wypierany. Zdarza się nawet, że uważa się każdy awans za czynnik ryzyka. Misję bowiem można pełnić będąc wolnym od osobistych ambicji rozumianych jako ograniczenie swobody wynikające z dążenia do nagrody lub podporządkowywania się kryteriom przyznawania wyróżnień. Nobilitacja jako cel jest nie do przyjęcia lub przynajmniej nie motywuje do aktywności. Jest w tym tabuizowaniu sukcesu pewien poziom niebezpieczeństwa. Polega to na rodzaju „odklejenia” od realiów świata, od jego rzeczywistych potrzeb, na niezdolności komunikowania się z innymi ludźmi bądź traktowania ich, jako a priori wyłączonych z misyjnej elity. Ów elitaryzm może odbierać zdolność do kooperacji z innymi ludźmi, może wręcz alienować. Trzeba bardzo uważać, by pełniąc misję, nie stracić z oczu jej celu. O jakości misyjnego oddania świadczy także umiejętność oddania sprawy, której się służyło, innym osobom. To ostatnie jest najtrudniejsze, a jednocześnie dowodzi autentyzmu misyjnego stosunku do wykonywanej pracy.
Cała, wyżej naszkicowana zaledwie, dychotomia opisuje nie tylko ludzi gremialnie. Stanowi również obraz wewnętrznej harmonii (lub jej braku) w człowieku, jako indywidualnym bycie. Miesza się w nas głód awansu (na rozmaitych obszarach) z pragnieniem służby. Uzyskanie balansu pomiędzy obiema tendencjami czy też przechył w jedną czy drugą stronę to albo wypadkowa sytuacji, albo efekt wyboru. Mamy też w sobie, zapisane kodem genetycznym i indukowane wychowaniem skłonności będące podłożem do hodowania egoizmu lub pielęgnowania altruizmu ( – w tym zdaniu zawiera się spore uproszczenie i to w obu kierunkach, ale wyostrza ono optycznie sposób, w jaki tłumaczymy w sobie lub u innych konkretne zachowania i poprzedzające je poglądy).
Pewne jest to, że nie można być człowiekiem sukcesu bez wysokiego poziomu „ego”, jak i niezwykle trudno jest pełnić misję, bez nie mniej wysokiego rezygnacji z siebie. Jedni i drudzy są potrzebni, by świat zmieniać i chronić. Gdy wejrzymy przez pryzmat prawdy w siebie, potrafimy obie skłonności wpisać w dobro lub uczynić je narzędziem zła ( – to szczególny paradoks, gdy będąc na szczycie kariery pomaga się innym, a zamykając się w niszy misyjności, gubi się z pola widzenia jej źródło i jej cel). Równolegle pryzmat pokory pozwala w sukcesie drugiego człowieka zauważyć owoc jego pracy, nie zaś przedmiot zazdrości, zaś w jego służebności widzieć model człowieczeństwa, a nie życiową niezaradność czy naiwność.