Życie i śmierć. Dzień i noc. Lato i zima. Ciepło i zimno. Dobro i zło. Coś jest albo czegoś nie ma. Zerojedynkowy gen nosimy w sobie, a wypadkowa, średnia czy kompromis nie leżą w naszej naturze. Jest nam dane żyć. Ciemność jest brakiem światła. Chłód niedostatkiem energii. Zło niespełnianiem dobra.
Pierwsze dwa dni listopada są alegorią owego kodu, według jakiego egzystujemy lub wegetujemy. Lęki przed ostatnim promieniem słońca, ostatnim krokiem, ostatnim słowem, ostatnią kroplą wody w ustach oraz ostatnim spojrzeniem i oddechem paraliżują, gdy o tym pomyśleć. Wypieramy taką myśl na co dzień – zaabsorbowani jesteśmy planem trwania w doczesności. Nie ma w tym niczego zdrożnego, to naturalne, a nawet jest powołaniem człowieka, jego drogą ku wieczności.
1 listopada Kościół przypomina nam biografie ludzi, którzy uwierzyli, że życie jest wieczne. Gdzieś słyszałem maksymę, wedle której „zmarli żyją, to my umieramy”. 2 listopada Kościół zwraca uwagę na wszystkich znanych i nieznanych nam, którzy dla Pana Boga mają imię. „Memento mori” – pozdrowienie zakonników nie jest zapowiedzią końca, bo gdyby tak było straciłoby sens. Napomnienie w nim zawarte to jakby zapowiedź, że na końcu korytarza doczesności, za drzwiami śmierci, trwa wieczność. „Żyję nie ja, lecz mój Pan…”