Destrukcyjne skłonności wielkich tego świata to nie jest zjawisko nowe. Są stare jak świat i jak władza nad światem lub przynajmniej jakąś jego cząstką, szczególnie ta absolutna.
Wielki pożar Rzymu z roku 64 przypisywany jest Neronowi. Cesarz miał rozkazać podpalenie miasta i obserwował ogień trawiący kolejne kwartały zabudowy grając przy tym na lirze i śpiewając. Miał też wówczas powiedzieć: „Z moją śmiercią zgiń, ziemio, w płomieniach”. Historycy do dzisiaj toczą spór o rzeczywiste sprawstwo pożaru, jaki w proch obrócił życie i dorobek Rzymian. W niektórych źródłach pojawia się nawet narracja, według której Neron miał wykreować i cztery lata później, czyli jeszcze przed swoją śmiercią zrealizować ambitny plan budowy nowego miasta.
W 1764 roku zmarła markiza Jeanne Antoinette Le Normant d’Étiolles, którą historia zapamiętała jako Madame de Pompadour. Poza tym, że powołała do istnienia szkołę wojskową i fabrykę porcelany, już w wieku 24 lat zasłynęła jako metresa francuskiego króla Ludwika XV oraz inicjatorka permanentnie aranżowanych balów i rautów w Wersalu. Jej wpływ na władcę opierać się miał na wyjątkowej urodzie, przez co wpływała na decyzje króla, on zaś ulegał jej kaprysom. Gdy urok naturalnie przygasał nadrabiała deficyt urody bogatymi strojami i makijażami oraz bywaniem w światku artystycznym. Pod koniec życia miała powiedzieć: „żyjmy hucznie i wesoło, a po nas choćby potop!”.
Od czasów Nerona (licząc datę pożaru Rzymu) minęło 1960 lat. Od czasów Madame de Pompadour minęło 260 lat (licząc datę jej śmierci). Pomiędzy nimi jest odległość 1700 lat. Ktoś może zapytać w jakim celu przywołuję dwie postaci z tak głębokiej przeszłości. „Ogień” rzymskiego cesarza i „potop” francuskiej markizy to swego rodzaju symboliczne nożyce, pomiędzy jakimi była i nadal jest każda społeczność zdana na łaskę i niełaskę władców lub tych, którzy nimi sterują. Imiona i nazwiska imperatorów, których plejada przetoczyła się z niszczycielską mocą przez dzieje ludzkości można długo wymieniać. Co gorsza, mają swoich naśladowców.
Mamy dobiegający końca rok 2024. Dwanaście miesięcy minie za kilka dni, odkąd Polską rządzi… No właśnie – kto rządzi Polską?
Ekonomiczny pożar obejmuje wszystkie sektory publiczne, bo jak inaczej nazwać oficjalny deficyt budżetu państwa, który w roku 2025 wynieść ma 289 mld zł i jak wszyscy zgodnie twierdzą będzie rekordowo wysoki w skali całego okresu III RP. Nie ma żadnej sfery (może poza zbrojeniami, co do czego jest stosunkowo wysokie poparcie społeczne i wokół czego jest polityczna większość) niedotkniętej skutkami wyraźnego regresu gospodarki. Wycofanie się z kluczowych inwestycji rozwojowych (symbolami są: CPK, Atom, Kwant, Orlen) oraz wyłączenie programów inwestycyjnych na poziomie samorządów to symptom paraliżu państwa. To także postępująca zapaść na rynku produkcji i usług, jakie miałyby obsługiwać projekty inwestycyjne. Siłą rozpędu są kontynuowane prace wyraźnie zaawansowane czy zakontraktowane przed 13 grudnia 2023 roku (w tym projekty prowadzone przez gminy i powiaty dzięki rządowym programom inwestycji lokalnych), ale już nic nowego na horyzoncie nie ma. Biznes polski i zagraniczny hamują w Polsce coraz gwałtowniej w obawie przed upadkiem. Nieuchronnym skutkiem ekonomicznej pożogi jest stagnacja lub co najmniej uzależnienie kraju od zewnętrznego motoru kapitału czy obcego rynku pracy. Drenaż potencjału kreatywności, przedsiębiorczości i pracowitości to klamra katastrofy. Jej wizualizacją może być montownia i hipermarket, w jaki przetworzona ma być polska gospodarka, o ile nie runie pod wpływem braku konkurencyjności na tle „zielonego bezładu” uderzającego w przemysł i rolnictwo.
Społeczny potop wdziera się coraz brutalniejszą falą do każdej dziedziny życia wspólnotowego, ale i osobistego. Niektóre przykłady (w kolejności losowej): rozbiór mediów publicznych, fragmentacja wymiaru sprawiedliwości i cyniczny autorytaryzm w jego stosowaniu („prawo tak, jak my je rozumiemy”), totalny demontaż systemu edukacji, odwracanie priorytetów w polityce zagranicznej (nowy „reset”), tolerowanie (wręcz inspirowanie) anarchii w polityce wewnętrznej i wdrażanie niesformalizowanego mechanizmu monopartyjnego (w ramach „demokracji walczącej”), odwracanie się od fundamentalnych dla tkanki narodowej kwestii związanych z pamięcią historyczną oraz perspektywą przyszłości, której fundamentem była i jest rodzina, zaprogramowane i wieloaspektowe starcie z Kościołem („opiłowywanie” katolików), absorbowanie fałszywych ideologicznych prądów do języka, systemu prawnego, instytucji państwowych i przestrzeni publicznej, podmiana debaty czy nawet sporu wokół kwestii ważnych dla ogółu społeczeństwa w ostro spolaryzowany konflikt z frontami dzielącymi „wszystkich ze wszystkimi” na każdym poziomie relacji.
Trwanie w stanie kryzysu zaufania do państwa oraz jego struktur i przedstawicieli (od sołtysa po prezydenta) oraz w atmosferze wszechobecnego podziału motywowanego mniej sympatiami, a bardziej antypatiami partyjnymi i środowiskowymi – to okoliczności, w których na dłuższą metę nikt i nic nie przetrwa. Od nurzania się we frustracji tylko krok dzieli do autodestrukcji, co stwarza kontekst dla emigracji wewnętrznej lub emigracji geograficznej. Z historii wiemy jak taka atomizacja fatalnie odciskały się na kondycji rodzin, narodu i państwa (między innymi w obszarze demografii, co już zresztą widać na wskaźnikach populacyjnych). Coraz trudniej jest wyobrazić sobie rozplątanie tego gordyjskiego węzła w realnej perspektywie bez czegoś, co daje się określić słowem „przesilenie”.
Chrześcijanie nazwą to „nawróceniem”, ktoś użyje słowa „metanoia”. Nie ma już czasu ani miejsca w Polsce na cząstkowe czy pozorne zmiany. Jeśli nie mamy spłonąć lub utonąć, potrzebujemy przełomu na miarę epoki. Zacząć trzeba od wspólnego języka…
Grafika ilustracyjna wytworzona z zastosowaniem sztucznej inteligencji