… niewiele razy w życiu. Nie poczuwam się do wewnętrznego niepokoju, choć pewnie rozmowa z ojcem duchownym wiele wyjaśniłaby. Do spowiedzi motywuje mnie natomiast niepoliczona liczba mszy świętych, na których byłem obecny.
Będę szczery i proszę uszanować to wyznanie. Miałem wątpliwość czy przyznawać się do tego, nie dlatego, że wpaść mogę w konflikt ze zwyczajem czy jego admi(nist)ratorami, lecz z powodu obawy przed zarzutem sentymentalizmu. Życie duchowe nie może przecież opierać się na tak niestabilnych fundamentach, jakimi są uczucia. Jednocześnie bez nich, duchowość byłaby… bezduszna. Obecny papież Franciszek bardzo mocno akcentuje ten filar wiary chrześcijańskiej, jaki tworzą czułość, delikatność, spontaniczność. uczuciowość. Nie przekreśla przy tym innych kolumn, pilastrów i kariatyd, na których wspiera się wspólnota Kościoła Katolickiego. Jego poprzednicy: Benedykt XVI i Jan Paweł II, których nauczanie najbardziej przyswoiłem, nie odwracali się od sfery afektywnej, ale niejako na pierwszy plan wysuwali odpowiednio rozum i wolę. Nacisk na określony aspekt ludzkiego działania z pewnością wynika między innymi z biograficznego doświadczenia papieży. Być może za jakiś czas jakiś analityk systematycznie opisze teologiczną i mistyczną triadę Polaka, Niemca i Argentyńczyka.
A właśnie mistyka jest kluczem do tego, co chcę zapisać. Nie uważam się za mistyka, choć mistycy i ich wyznania były od zawsze przedmiotem mojego szczególnego poruszenia. Może gdybym nie miał okazji zetknąć się z ich pismami, świadectwami ich życia, relacjami na ich temat, a już szczególnie spotkać osób, które odbieram jako idące po grani pobożności i mistycyzmu, mógłbym uważać, że mistycyzm jest czymś w rodzaju religijnej mitologii. Że jest jakimś przejawem egzaltacji czy też nadmiaru uczuć w doświadczeniu i praktykowaniu wiary. Mógłbym też skwitować tego rodzaju postawy jako formę oderwania od rzeczywistości zarówno w wymiarze praktyki eklezjalnej, jaki i jej przekładu na codzienne życiowe decyzje. Ponieważ jestem mocno przekonany, że mistyka stanowi realny fenomen chrześcijaństwa, przyjmuję za prawdę jej charakter: jest łaską, jej działanie: jest imperatywem i jej sens: jest zaproszeniem.
Zdarza mi się – zawsze niespodziewanie i bez związku z miejscem, porą dnia czy innymi czynnikami dającym się zidentyfikować i zarejestrować – tak przeżyć liturgię eucharystyczną, że mam łzy w oczach, że czuję je w sobie i z pewnym wysiłkiem tuszuję to doznanie na zewnątrz. Nie piszę o tym, by się chwalić. Raczej chcę to zapisać, by owo doznanie odsubiektywizować i przez to lepiej rozpoznać. Ile razy (nieczęsto, co powtórzę i podkreślam) „tak mam” / „jest mi to dane”, tyle razy opuszczam otoczenie ołtarza z przeświadczeniem jakiegoś mikroskopijnego styku z misterium ofiary Jezusa. Nie widzę w tym zjawisku miligrama własnej zasługi (ba!, zdarza się to nawet wówczas, gdy idę na mszę św. „z obowiązku”). Co więcej, mam wyrzuty sumienia, że nie zawsze umiem te chwile na czas zauważyć i pozwolić, by ich treść mnie zależała ode mnie.
Jedyne, co za każdym razem konstatuję, to ufność, że nie ulegam podszeptom, ale jestem muskany łaską. To jest trochę podobne do przebiegającego w mgnieniu oka ciepłego powiewu w samym środku mroźnej zimy. Wspomniane na wstępie rozterki penitenta obejmują raczej wszystkie te msze święte, które przeżywam spokojnie. Sama obecność nie wystarczy…