Praca bywa tylko pracą, ale też kunsztem. Wtedy mówimy nawet o profesji i powołaniu. Nie każdy człowiek może podjąć te rodzaje pracy, które stawiają go w stan gotowości o każdej porze dnia i nocy, niezależnie od osobistych uwarunkowań i wymagają umiejętności oddzielania emocji od profesjonalizmu.
Mając dzisiaj możliwość przyglądania się – dzięki temu, że jestem w drodze – precyzyjnie poukładanej mechanice (nie wiem czy to adekwatne słowo, ale niech zostanie) troski o dziesiątki, jeśli nie setki, ludzi dziennie, przechodzących tylko przez jeden ze slotów wielkiego terminala podróżujących, jestem coraz bardziej pozytywnie zorientowany. Widzę bowiem, że chociaż wszechobecne spłycenie i rozlewający się zamęt w większości dziedzin życia społecznego mogą przytłaczać, to nie wszędzie i nie wszyscy ulegamy pogromowi bylejakości i trendowi na przeciętność.
Są wśród nas osoby, które wykonując swoją codzienną pracę – służą innym. To jest ich codzienne zajęcie. Bywają w tym codziennym strumieniu procedur, terminów i czynności – zapewne – zmęczeni, znużeni. Może dosięga ich wręcz wypalenie zawodowe. Jednak nie dają po sobie poznać tego lub niesieni są tym rodzajem zawodowej i jakiejś immanentnej misji, które wlewają w nich energię, by zwracać się do przychodzących osób po imieniu, prosto i zrozumiale, traktować cierpliwie i chwilami z dozą humoru. Mogę przypuszczać, że są do takiego sposobu swojej pracy przygotowywani, są szkoleni, są też weryfikowani i sami się oceniają. Nie wiem, jak może wyglądać ich status pracowniczy, ale jaki by nie był, zawsze da się znaleźć coś do udoskonalenia. Są – poza pracą – członkami swoich rodzin, różnych środowisk, mają swoje poglądy i pasje, nie omijają ich kryzysy i kłopoty (także ze zdrowiem).
Ponad tym wszystkim są… darczyńcami. Darują poczucie pewności, że jestem w dobrych rękach. Darują nadzieję, że sytuacja jest w danym momencie pod czujną opieką. Darują wiadomość, że nikt nie jest sam ze swoim – niekiedy nieznośnie i nieusuwalnie ciężkim – bagażem.