O ile kroków trzeba się od czegoś odsunąć, aby mieć do tego czegoś dystans? Na ile trzeba być daleko od kogoś, aby być wobec tego kogoś obiektywnym?
Pytania te pojawiają się, gdy człowiek deklarujący sympatię do kogoś lub zamiłowanie do czegoś, jest posądzany o brak …obiektywizmu, o stronniczość, o wszelkie inne cechy pozbawiające go prawa do wyrażania swojego zdania w danej sprawie lub do co określonej osoby. Wszystko – w myśl tego mechanizmu – powinno być mi obce, abym mógł wyrażać swoje przekonanie lub co więcej, uznawać je za prawdę, po czym głosić ją.
Nie kwestionuję zasady obiektywizmu i bezstronności, które są aksjomatem tak w filozofii, jak w naukach szczegółowych czy choćby w działaniu administracji publicznej. Są? No właśnie – czy są… Są! Pytanie pojawia się o ich praktyczne zastosowanie, bo z tym bywa różnie. Gdy bowiem poszukuje się prawdy (definiowanej klasycznie) deklarowanie subiektywnego punktu widzenia nie jest przeszkodą, gdyż skonfrontowanie go z innym subiektywnym punktem widzenia pozwala ustalić obiektywną prawdę, która zresztą może być z dwoma pierwszymi sprzeczna. Może też pozostać nieodkryta wskutek akceptacji jednego czy drugiego stanowiska w oparciu o błędne przesłanki. Rzecz jasna nie można z góry założyć, że któreś ze stanowisk reprezentowanych w debacie jest błędne, czyli niezgodne z prawdą. Takie założenie czyniłoby debatę bezproduktywną, co choćby intuicyjnie wyczuwamy na przykład z rozmaitych dyskusji toczonych choćby przez polityków, publicystów w tzw. „głównonurtowych” mediach. Dodam przy tym, iż wspomniana bezproduktywność nie neguje sensu wymiany opinii, bo i jej uczestnicy i słuchacze mogą przecież wyciągać swobodnie wnioski choćby tylko dla siebie.
Rozwinąłem (może zbyt obszernie) teoretyczny wątek (co proszę mi wybaczyć), lecz czuję wewnętrznie nie tylko jego zasadność, ale i jego niezbędność. Zbyt wiele razy (osobiście) doznałem braku dialogu (i konsekwencji tegoż deficytu) i zapewne nie dość szanowałem tę potrzebę (u innych), by nie chcieć przywrócić (w sobie i wokół) gotowości do dialogu. Dla jasności chcę dodać, że nie mam na myśli pogadania o czymś dla odfajkowania modnej obecnie procedury konsultacji, dla zawierania zgniłych kompromisów, lecz myślę o rzeczywistym wzajemnym obdarowaniu się swoimi przekonaniami, swoją wiedzą, swoim doświadczeniem dla zdjęcia z prawdy, z dobra, z piękna, zasłony milczenia. To na początek, bo z mowy o tym, co jest wartością wcześniej czy później wynika wola jej realizacji.
Nie jestem utopistą, więc nie spodziewam się diametralnej zmiany, ale to, że ktoś ma ideały, nie oznacza, że chcąc je spełniać, skazuje się na łatkę naiwniaka. Najwyżej bywa tak traktowany przez tych, którzy połknęli wszystkie rozumy i zdaje się im, że mają z krwią wpisane prawo do pouczania innych bez refleksji nad własnym sposobem postrzegania świata. Uzurpując sobie tę władzę, właśnie się jej pozbawiają.