Wszystko zdaje się nie układać po myśli, droga zamienia się w wyboistą ścieżkę, czas staje się coraz bardziej niespokojny. Procesy i zdarzenia pełzająco niweczą wypracowany ład. Osuwa się grunt pod stopami, bo coraz mniej jest sensu, a dominantą staje się przetrwanie.
Mnożą się symptomy złowrogiej inwazji bezmyślności i bezduszności. Przybywa mrocznych rewirów rozświetlanych fałszywymi światłami. Pojawiają się znaki zła (jeśli nie znamiona Złego!) zawłaszczającego słowa i ich znaczenia, gesty i ich wagę. Otwarte domeny wartości przeinaczane są kubicznie zdeformowane klastry nihilizmu. Konserwatyzm, patriotyzm i prawość spychane są w skansen przez zekologizowany tłum rozpychający się w joggingu ku bożkom postępu, nowoczesności i modernizmu. Ma już nie być kobiet i mężczyzn, bo są „osoby (…)”, ale nawet określenie „osoba” uchodzi tu za antytezę wobec klasycznie rozumianej istoty człowieczeństwa. W konsekwencji ma już nie być rodziny i domu, gdyż wszyscy znaleźć chcą swoje indywidualne szczęście bez więzi i odpowiedzialności. Twórczość i przedsiębiorczość są podmieniane na świecidełka inkluzywności i aktywizmu oraz liczony efektem skali i mnożony bez etycznych hamulców zysk. Nieposkromiona energia wolnej myśli i potencjał jej wymiany daje się okiełznać pętom antyintelektualnej szarlatanerii i wikła się w kult popularności. Nawet wiara, która dotąd zawsze była opoką nadziei jest przekształcana w przesąd pesymizmu i zamiast wznosić człowieka całego ku nieskończoności, traktowana bywa jako determinizm. Trzęsienie cywilizacji już trwa, a tsunami widać na horyzoncie przyszłości już gołym okiem.
Ofiarą niszczącej fali ma się stać miłość – jest bowiem ostatnią przestrzenią, której nikt nigdy dotąd nie posiadł na własność. Trwa na krawędzi obsuwającej się w odmęty ziemi, bo sięga i przekracza niewidzialną granicę wieczności. Miłość jest jedyną nawą, która nie tonie.