Nie ma epoki i miejsca, gdzie o miłości, o tym, że kocham kogoś, o tym, że ktoś kocha mnie – nie byłoby mowy, nie powstawałyby dzieła ludzkiej wyobraźni, nie szukano by gestów, form i znaków, aby ją proklamować.
Zanim jest wypowiedziana słowami rozwija się w duszy człowieka, w niezbadanych sferach wnętrza kreowanego uczuciami i myślami. Gdy staje się doświadczeniem i przeżyciem wiedzie przez spotkanie, czyli przez przestrzeń wspólnoty, do której dojrzewa się nieustannie. I wreszcie stanowi o wszystkim, czym człowiek żyje, co go tworzy jako osobę. To jest właśnie miłość będąca w istocie osnową całego życia człowieka od pierwszych nanosekund istnienia – gdy jeszcze sam o tym nie wie. Przez ostatnie spojrzenie i ostatni oddech – gdy już wie, że miłość była początkiem i jest niekończącym się celem.
Jak o tym wszystkim opowiedzieć? Można… zaśpiewać, jak uczyniono to w trakcie jubileuszowego – dziesiątego – koncertu „Miłość niejedno ma imię”. Wydarzenie – spotkanie, aranżowane od dekady przez Magdalenę Halikowską, jest pewną próbą opowiedzenia o miłości i odpowiedzenia na pytania czym jest miłość. W pierwszym wpisie wspomniałem o pięknie i wielokształtności przeżycia, jakim jest miłość. W drugim wpisie starałem się przypomnieć fakt, że miłość potrzebuje znaków. Wpis trzeci skoncentrowałem na idei miłości jako strumienia ludzkiego doświadczenia. Tym razem jest wpis czwarty i ostatni, w którym – jak już wspomniałem wyżej – chciałbym utrwalić myślenie o miłości w kategoriach uczuć, czegoś niewidzialnego wprost, a jednak przenikającego na wskroś człowieka – kochającego, kochanego, ale też miłości pragnącego i ku niej dążącego.
Kalina Halikowska z naturalnym dla jej wieku wokalnym wdziękiem – chwilami nawet zaskakującą głębią barwy głosu – wyśpiewała to, jak sobie miłość wyobraża każda dziewczyna. Zapewne każdy chłopiec także. Nawet jak się z tym skrywają, jak to gdzieś chowają po pamiętnikach czy innych współczesnych formach wyrazu, przeczuwają, iż kochać i być kochanym to szczęście. Oby nikt nigdy nie przestawał tak postrzegać miłości, jak to ukazuje utwór „Wymyśliłam cię”.
Katarzyna Woźnicka, posługując się intensywnie brzmiącym wokalem, jakby chciała nieco przewrotnie przypomnieć światu, że miłość nie jest posiadaniem, dysponowaniem, a człowiek kochany nie jest czyjąś własnością. „Nie wierz mi, nie ufaj mi” to piosenka, w której pobrzmiewa przesłanie, że słowo „kocham” trzeba rzeźbić, że rzeczywistość określana słowem „miłość” wymaga pielęgnowania. I nigdy nie jest czymś zamkniętym, jeśli ma trwać i rozwijać się.
Anna Barwiołek śpiewnym szeptem, z niesamowitą dozą tkliwości, z niespotykanym często doskonale zgranym przekazem słów oraz gestów dłoni i mimiki wykonała „List do matki”. Kto zna oryginał tego utworu w wykonaniu sławnej Violetty Villas, wie, iż nie da się powtórzyć pierwowzoru. Można jednak – i to się stało nadzwyczajnym w moim odbiorze akcentem – nadać słowom ubranym w piosenkę nowe istnienie. Jeszcze słyszę tę kompozycję i jakby naprzemiennie przez pamięć słuchu przepływają splecione wokale obu wykonań. Jestem pod przemożnym wrażeniem i dziękuję najmocniej za ten właśnie śpiew.
Za wszystkie inne wykonane piosenki jestem również wdzięczny, co starałem się w minicyklu relacji oddać. Za całe spotkanie także dziękuję każdej i każdemu, kto dodał choćby najmniejszy gest, byśmy się mogli spotkać raz jeszcze. Za rok będzie nam to dane raz jeszcze…? Tymczasem posłuchajcie…