Błądziłem wzrokiem po sklepieniu kościoła. Widziałem je wielokrotnie, ale i tak zawsze udaje mi się tam dostrzec „niewidzialny” wcześniej detal. Było już późno i byłem dość zmęczony, bo tego dnia wyjątkowo dużo (jak na mnie nachodziłem się). Rozlegała się wokół muzyka organowa, której brzmienie było – jak na tego rodzaju instrument – bardzo łagodne. W pewnej chwili zawiesiłem wzrok na wielkim krucyfiksie wkomponowanym w okiennicę nad bocznym wejściem. Zazwyczaj widzę tam kontur sylwetki Ukrzyżowanego Jezusa oblany dziennym światłem. Tym razem było inaczej.
Po wykonaniu serii zdjęć dla udokumentowania planowanej za kilka dni relacji, odłożyłem aparat fotograficzny. Zatrzymałem wędrówkę oczu, by spocząć na słabo widocznym (ze względu na półmrok panujący wewnątrz nawy) wizerunku Pana. W pierwszej chwili skojarzyłem, że niejako widzę pozytyw tego, co przeważnie mogę obserwować w postaci negatywu. Tonacja sepii dodawała wrażenie oglądania starej fotografii, a te dość często z fenomenalną precyzją oddają utrwalony na nich stan. Muzyka jakby zeszła do tła. Chyba nawet zdążyłem zapomnieć o innych elementach mozaiki, jaka układała się z obecnych w kościele osób, efektów artystycznej ekwilibrystyki charakterystycznej dla dekoracji i wyposażenia tej świątyni i wspomnianego już kilkudziesięciominutowego koncertu muzyki organowej. Trochę na marginesie muszę zapisać, że ten kościół jakby przygasł, jakby go jakaś immanentna jesień dopadła w stosunku do jeszcze nie tak dawnej wiosny… Jakiś wewnętrzny zoom włączył się we mnie i nie odwracałem oczu od Krzyża z przybitym Jezusem, znajdującego się kilka metrów ode mnie, nieco po prawej stronie i na lekko podniesionej perspektywie. Zdjąłem nawet okulary, nie tyle, by widzieć lepiej, ile bezpośrednio.
Nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Tak po prostu mogłem się spokojnie oprzeć wzrokiem o Krzyż. Mogłem wewnętrznie przylgnąć doń. Nie wiem czy w mojej duszy odezwał się jakiś metafizyczny skaner, ale od stóp do głów czułem coś w rodzaju ujawniającego się kontrapunktu. Jakby każdą tkanką, jakby każdym oddechem doświadczałem kosmicznego (co do skali) rozziewu pomiędzy Ukrzyżowanym Miłującym a mną: tak dalekim od gotowości oddawania się innym i to bez stawiania warunków.
Flesz z tego doświadczenia wrzuciłem na Twittera (aby ulotność chwili nie sprawiła, że nie wrócę do niej). Głos prowadzącego spotkanie sprowadził mnie do ławki, w której siedziałem i do miejsca, w jakim wszyscy znajdowaliśmy się. Muszę dodać, że to nie była liturgia, więc moje „rozproszenie” uważam za usprawiedliwione. Po chwili wychodziliśmy z kościoła, spojrzałem jeszcze przez chwilę na Ukrzyżowanego. Wracając samotnie (nawet nikogo nie minąłem pod drodze), w ciszy, w półmroku parku i ulic miasta, do domu – zastanawiałem się nad tym, kim byłbym / jacy bylibyśmy, gdybym / gdybyśmy nie odrywali oczu od Ukrzyżowanego chociaż przez kilka minut dziennie. To pytanie nie opuszcza mnie, choć minęły doba…