Jednoznaczność to cecha szczególnie niewygodna w tzw. „naszych czasach”. Kult kompromisowości, elastyczności i wszelkich podobnych sposobów na dostosowywanie się do otoczenia niezależnie od jego estetyki społecznej i znaczenia etycznego, na wpasowywanie się w gusty publiki, by zyskiwać jej poklask oraz na podpinanie się w to, co płynie z nurtem mody i wszelkich innych trendów – to wszystko jest obecnie coraz powszechniejszą formułą codziennej egzystencji. A to, że egzystencja przeistacza się tym sposobem w wegetację, nie przeszkadza (przynajmniej do czasu) większości obserwatorów.
Jest nawet uznawane za atut osoby uprawiającej mimikrę. W sferze życia publicznego wielu ludzi uznaje wymienione na wstępie postawy i zachowania za swoisty model nowoczesności i otwartości. Mnożenie się tego typu uczestników w gremiach decydujących o kształcie i kierunku zmian społecznych rozsiewa ów wirus kameleonizmu. W dalszej konsekwencji tego procesu, im mniej jesteśmy wyraziści, im mniej mamy swojego zdania, im bardziej przyklaskujemy nijakości, im intensywniej akceptujemy przeciętniactwo (to już nawet nie jest „przeciętność”), tym wygodniej się nam żyje. Mniej mamy problemów, mniej odpowiedzialności ponosimy za bieg spraw wpływających na dobro wspólne. To ostatnie coraz mniej jest „wspólne”, bo staje się własnością wszystkich, czyli niczyją. Staje się to idealnym środkiem dla tych, którzy chcą bez odpowiedzialności i z ukrycia czerpać partykularne korzyści z tego, na co ludzie (np. wyborcy) nieświadomi instrumentalizowania ich pozycji, przestają mieć realny wpływ. Jednoznaczność jest podmieniana przez jednomyślność. Dla zdobycia korony lub grzania się w jej cieple ludzie nawet skłonni do …rezygnowania z myślenia (do bezmyślności).
Uważam, że przekleństwem „naszych czasów” jest odrzucanie jednoznaczności. Jakimś fatum staje się uwielbienie dla wieloznaczności. O ile w przestrzeni sztuki wieloznaczność bywa środkiem wyrazu, o tyle w roztropnej służbie dobru wspólnemu (np. w samorządzie terytorialnym) oznacza postępującą i niezauważalną degradację wspólnoty lokalnej. W klimacie projektowego tremolo, pod osłoną permanentnej fety i w mgle socjotechnicznych manipulacji, deprecjonuje się kreatywność, demobilizuje się wolę zmian i dekomponuje się wszelkie samodzielne inicjatywy. Certyfikuje się jako wiarygodne mniej lub bardziej formalnie to, co wiarygodne nie jest. I nie widać oznak, że wiarygodnym miałoby się stać. Tym bardziej po koronacji.