Chrześcijaństwo, nade wszystko katolickość, to światło dla świata, sól dla ziemi, znak sprzeciwu i powód, dla którego wielcy tego świata czują się niepokój. Nawet mają czuć ów niepokój. Im bardziej wyraziste jest świadectwo wiary, tym większy opór napotyka i to nie może zaskakiwać.
Tak to wygląda „z zewnątrz”. Wewnątrz to osobiste doświadczenie i przeżywanie wiary. Jest udziałem każdego człowieka uznającego bezwarunkowo i szczerze, że Pan Bóg jest początkiem i końcem, alfą i omegą. Pan Bóg staje się moim wczoraj i dzisiaj, gdy wyznając wiarę, przyjmuję sprawczą moc miłości uosobionej przez Jezusa Chrystusa. Przekraczając próg wiary doznaję odkrycia, iż świat nie jest portem, do którego podążam na wzburzonych falach oceanu życia. Nie oznacza to jednakże, iż rzeczywistość doczesności jest bez znaczenia. Przeciwnie! Ma znaczenie, bo jest powołaniem do takiego układania świata, by zapowiadał wieczność.
Chrześcijanin, nade wszystko katolik, jest wezwany do zmierzenia się ze światem takim, jakim jest. Pertraktowanie z jego emanacjami ciążącymi ku materii jest nie tyle groźne, co bezowocne, a nawet bywa rujnujące. Nie sposób bowiem podzielić w jednej osobie ciążenia ziemskiego i grawitacji duchowej bez obawy o integralność człowieka. Poddawanie ziemi i wszystkiego, co ją stanowi, tylko człowiekowi, było w przeszłości i nadal jest zgubne. W każdym wymiarze, jak choćby twórczość, produkcja czy polityka. Człowiek nie ma niszczyć ziemi i tego, co ją stanowi. Ma poddawać ziemię i każdy jej potencjał Panu Bogu – czyli tak układać świat, by jak najwięcej jego budulca odzwierciedlało zamysł Stwórcy. I tym samym niejako zapraszało do dążenia ku ostatecznemu spotkaniu z Panem.
Jako katolik nie mogę wzdragać się na słowa apologety Tertuliana, który nawoływał chrześcijan, by przekonywali innych do wiary. „Patrzcie, jak oni się miłują!” – tak pod wpływem obserwacji życia chrześcijan mieli o uczniach Jezusa Chrystusa mówić ci, którzy do kręgu wyznawców Dobrej Nowiny nie należeli. Wnioskuję z tego, iż winniśmy być czytelni dla świata, który współcześnie zdaje się cierpieć na duchową niedowzroczność lub nadwzroczność. Coraz częściej nawet ślepotę. Owa czytelność musi – jak mniemam – polegać na… odróżnianiu się. Nie na dostosowywaniu się do świata, nie na uleganiu duchowi czasów, nie na płynięciu z jego nurtem. Jednocześnie jednak konieczne jest posługiwanie się językiem adekwatnym do otoczenia, czytania i słuchania ze zrozumieniem tego, czym wibruje rzeczywistość. I wreszcie jednoznacznego formułowania świadectwa wiary, bez kluczenia, niuansowania i stopniowania szarości dla łagodzenia stanowczości wymagań.
Będąc wśród zapatrzonych w ten świat i jego waluty, kierując się misją odzyskania ich dla Pana Boga, nie można być jak oni. To ich legitymizuje, to utwierdza ich w „słuszności” dokonanego wyboru. I to dezorientuje zarówno „zagubionych”, jak i „odnalezionych”. Nie mam na myśli jakiegoś puryzmu, nie dążę do separowania się, ale też nie podzielam poglądu, jakoby mimikra sprzyjała głoszeniu Ewangelii. Kościół staje się mniej spektakularny, może nawet niewidoczny i niesłuchany, bo dokonuje cudów, których dostrzeganie jest wymodloną łaską. Katedry nie są w niedzielne południa wypełnione po brzegi, za to ku wschodowi – nowemu wschodowi! – zwróceni są kapłani i wierni zrodzeni w tradycji czystej liturgii i dobrej nowiny.
Pozwól mi, Panie Boże, dostrzec wiarą to, czego nie widzę bez wiary lub przez jej niedostatek. Udziel mi, Panie Boże, łaski odczytywania znaków czasu, jako zwiastunów lub śladów Twojej nieskończonej obecności i Twojej bezgranicznej miłości. Spraw, aby to czego nie widzę, nie słyszę i nie rozumiem, jak Ty tego chcesz, działo się wbrew mojemu niedowiarstwu. Proszę…