Ubiegłoroczna ząbkowicka noc kościołów to był długi spacer przez miasto i kreślona jego trasą nić duchowych relacji z poprzednimi i współczesnymi ząbkowiczanami. Tegoroczna noc kościołów – to była pielgrzymka po jednej świątyni – największej, z którą osobiście czuję się duchowo związany mimo chłodu ostatniego prawie ćwierćwiecza. Bogu dziękuję, że dożyłem powrotu światła.
Jestem niezmiernie wdzięczny organizatorom obu wydarzeń, bo przeprowadzają przedsięwzięcie niecodzienne w naszym dość spoganiałym mieście. Zapraszają do kościołów wierzących, którym otwierają oczy na materialne bogactwo miejsc, w których mniej lub bardziej systematycznie wyznajemy wiarę Bogu. Zapraszają do kościołów wątpiących i zdezorientowanych – a ich jest chyba najwięcej – aby dotykawszy piękna i bogactwa treści sakralnych wnętrz i budowli mieli pretekst do uchwycenia niematerialnych przejawów kultury rozumianej w warstwie twórczej i łączącej ludzi. Przyciągają odwróconych do Kościoła, może nawet do Pana Boga, ale zwyczajnie ciekawych miejsc, do których na co dzień nie wstępują z takich czy innych względów, a tego jedynego w roku wieczoru mogą się tu znaleźć bez poczucia wewnętrznego dysonansu i zewnętrznej konsternacji.
Fara pod wezwaniem Świętej Anny w Ząbkowicach Śląskich to miejsce moich krętych dróg do Kościoła i po Kościele. To świątynia, w cieniu której podejmowałem pierwszą w życiu pracę pod okiem szlachetnego kapłana, jakim był śp. ks. Józef Janiec. Rocznica jego śmierci jest na dniach… Niech odpoczywa w pokoju wiecznym! Tu spotkałem się, choć krótko ze śp. ks. Józefem Kijakiem – dobrym i wrażliwym człowiekiem, którego jednak energii nie starczyło na ludzką skamielinę.
Największy ząbkowicki kościół, to epicentrum modlitwy tysięcy, dziesiątków tysięcy mieszkańców miasta Ząbkowice Śląskie, którzy na przestrzeni kilku wieków na kolanach szeptali: Mea culpa…, Credo in unum Deum…, Pater Noster… i Ave Maria…, Amen… Jesteśmy ogniwem w łańcuchu modlitwy pokoleń.
To był wieczór naładowany refleksjami. Z jednej strony przewodnicy opowiadali o wybranych punktach świątyni. Najbardziej zaintrygowany byłem tumbą Księcia Karola Podiebrada i jego małżonki Anny Żagańskiej. Ta mała kaplica była miejscem najbardziej zapomnianym z zapomnianych w naszym parafialnym kościele. Nie byliśmy wszędzie, bo czasu nie było dość i nie wszędzie jeszcze da się dotrzeć, ale peregrynacja i tak była obfita. Z drugiej jednak strony z wieloma punktami i akcentami kościoła pod wezwaniem Świętej Anny mam nader osobiste skojarzenia. Naprawdę miałem to, co niektórzy nazywają déjà vu, ktoś inny mógłby to nazwać biograficznymi kliszami. Było mi dane znów ujrzeć je pod światło. To dobrze.
Wyszedłszy z kościoła zobaczyłem lampkę nad portalem domu parafialnego. Takie światełko w tunelu…