Jeździ się do teatru, by znaleźć odpowiedzi na ponadczasowe pytania, aby oderwać się od prozy zwyczajności, także po to, by odprężyć się od codziennego stresu, czasem dla lubianych aktorów lub dla towarzystwa, z jakim spędzamy wolny czas.
„Blaszany bębenek” nie jest na szczycie moich ulubionych pozycji w kanonie kultury, ale powieść Güntera Grassa jest powszechnie „kanonizowana” jako tekst obrazujący degenerujący wpływ dyktatury na jednostkę i na społeczeństwo, w której owa jednostka egzystuje, wegetuje lub odwrotnie – ma się dobrze dzięki spolegliwości wobec systemu. Obejrzałem dzisiaj we wrocławskim Teatrze Capitol kolejną adaptację wytworu niemiecko-kaszubskiego pisarza. Nie kryję swego uprzedzenia wobec Grassa za jego przeszłość SS-mana. Widząc reklamę wrocławskiego spektaklu wyraziście nawiązującą do symboliki nazistowskiej, nie czułem się komfortowo. Wygrała jednakże ciekawość, bo w Capitolu nie spodziewałem się typowego przedstawienia i pod tym względem nie zawiodłem się. Musicalowa formuła przez ponad trzy godziny była eksploatowana do maksimum. Kiepska akustyka widowiska nie ułatwiała percepcji fabuły. Udawało się jednak wychwycić istotne jej punkty (pewnie także dzięki znajomości treści oryginału).
Twórcy widowiska skwapliwie wykorzystali wszelkie dostępne w Capitolu środki sceniczne, aby niemal każda minuta przedstawienia nasycona była przeróżnymi efektami. I tu właśnie pojawia się pierwsze „ale”… „Wybito zęby” tekstowi Grassa przytłaczając go stylami muzyki, formułami aktorstwa i technologią teatralną. „Blaszany bębenek” stał się platformą teatralnej ekwilibrystyki i można było odnieść wrażenie, że wszystkim chodzi bardziej o popisanie się umiejętnościami i aplikacjami, niż o przekazanie tego, co „autor miał na myśli”.
W tym miejscu jest drugie „ale”… Coraz częściej – chyba – w teatrze czy filmie reżyserom mniej zależy na oddaniu zamysłu autora, a coraz bardziej na eksponowaniu własnej interpretacji tekstu. Mamy do czynienia ze swego rodzaju redystrybucją tekstu. Pierwotna jego wartość jest niejako marginalizowana, za to rozmiarów nabiera mniej lub bardziej udolne wpasowywanie się w doraźne potrzeby i upodobania niekiedy dalekie od kultury, za to ryzykownie bliskie popkulturze i postpolityce.
Jest już dość późno, bo powrót z Wrocławia do Ząbkowic Śląskich trwała kilkadziesiąt minut. Nie podejmę się więc recenzji czy nawet osobistej relacji z przedstawienia. Sala główna Capitolu wypełniona była po brzegi, aplauz publiczności na zakończenie był słyszalny. Jestem pełen szacunku dla aktorki odtwarzającej postać głównego bohatera za fantastycznie zagraną rolę i zdolność do imaginowania jego złożonej sylwetki. Rewelacyjnie zabrzmiał (w tym momencie chyba akustyk obudził się) końcowy song spektaklu, a wykonujący go aktor przez całe przedstawienie ukazując metamorfozy „swojej” postaci wykazał olbrzymi talent.
Zostaje jednak nieodparte pytanie czy to był „Blaszany bębenek” czy wariacja na temat „Blaszanego bębenka”, w której antydyktatorskie przesłanie przysypano rekwizytami i trickami teatralnej sceny. Pewnie można byłoby o tym długo rozmawiać i nie tylko na tle tego widowiska.