Nierozłącznie wpisany w linię życia próg śmierci pojawia się zawsze niespodziewanie.
Jednocześnie zdroworozsądkowo zdajemy sobie sprawę, nawet wypierając lub „nie przejmując się” tym, że ów limit czasu zmniejsza się nieuchronnie, choćbyśmy czynili wiele lub jeszcze więcej, by odsunąć zenit doczesnej egzystencji. Ktoś niedawno napisał mi: „nie boję się śmierci, obawiam się umierania”. Ów naturalny lęk jest zapewne udziałem, jeśli nie wszystkich, to wielu ludzi. Sam zdaję sobie niekiedy sprawę, że lękam się stanu, w którym umierając stawałbym się ciężarem dla innych. Czym innym jednak jest umieranie, a czym innym śmierć.
Śmierci nie da się… podzielić, wspólnie ją z kimś znosić czy „przeżywać”. Jest nieodwołalna, nieodwracalna i niepodzielna. Człowiek opuszcza swoje dotychczasowe – doczesne miejsce i już tutaj nie wróci. Stanowi apogeum wszystkich samotności znanych i doznanych za życia, aby człowiek – w co wierzę – już nigdy nie był samotny. Człowiek jest w niej sam!
Sama pozostaje kochająca osoba, która – niespodziewanie teraz – żegna zmarłego. Gdy, ponad 40 lat temu, wróciłem z cmentarza po ostatnim pożegnaniu mojego Taty, choć nie byłem osamotniony (była rodzina, byli moi przyjaciele i znajomi Taty) wiedziałem natychmiast (poczułem to później i odczuwam niekiedy do dzisiaj), że jestem sam z tym nagłym, choć rozciągniętym w czasie, doświadczeniem. Ono trwa. Ma jeszcze swoją drugą stronę, o której nie umiem jeszcze otwarcie pisać.
Współczucie to współ-czucie, współ-odczuwanie, współ-przeżywanie, współ-płacz, współ-smutek. Także współ-modlitwa i współ-nadzieja. Wierzymy, że gdy śmierć zamyka oczy na blask odbity, to w tej samej chwili odzyskujemy wzrok, by widzieć „światło, które nie zna zmierzchu”.