Byłem porażony informacją, najpierw telefoniczną, potem tym, co zobaczyłem na ekranie telewizora. „Nie mamy prezydenta…” – to pierwsze słowa, jakie po paru minutach wypowiedziałem, a w myślach czułem, że nazwanie tego zdarzenia katastrofą lotniczą brzmi jak eufemizm.
Szybkość z jaką profitenci dramatu sprzed ośmiu lat wskazywali na przyczyny, łatwość ferowanych wyroków, pośpieszne przejmowanie kluczy do ważnych gabinetów i rychłe przejście od teatralnych łez przed kamerami do plucia żółcią wobec ofiar i przeżywających rozdzierający smutek po stracie bliskich i cenionych osób – to wszystko było zaledwie kolejnym szkicem przemysłu pogardy, który dezawuował śp. Lecha Kaczyńskiego i cały otaczający prezydenta krąg społeczny i polityczny.
Później już było tylko gorzej, bo z cienia plątaniny symbolicznych gestów wyłaniać się zaczęła pozorność instytucji państwa oraz cynizm i hipokryzja politycznych decydentów. Nie dość, że bombardowano opinię publiczną fałszywymi tezami i bezwzględnie formułowanymi insynuacjami, opartymi o wskazówki z Moskwy, to w Warszawie rodziły się sprzeczne hipotezy i wzbudzające morze zwątpienia domysły, których potwierdzenie lub obalenie za każdym razem graniczyło z niemożliwością. O ile śmierć 96 Polaków pod Smoleńskiem była faktem, o tyle wszystko to, co ją poprzedziło i co działo się po niej, w astronomicznym tempie stawało się instrumentem hybrydowego ataku na Polaków i państwo polskie. Nawet konieczne oddzielanie plew kłamstwa od ziaren prawdy zostało przeistoczone w podział społeczny.
Tektoniczny rów, jaki powstał jest tak rozległy i tak głęboki, że tylko najodważniejsi mają śmiałość podchodzić do brzegów, by uświadomić sobie powagę sytuacji, ale już opowiedzieć o tym innym ludziom jest znacznie trudniej. Od ponad dwóch lat, mimo iż państwo przestaje być narzędziem opresji wobec swoich obywateli, mimo iż liderzy stronnictwa, które cieszy się zaufaniem większości wyborców, nie stosują retorycznie i praktycznie metod, jakimi ich traktowali adwersarze, nie stało się nic, co temperaturę sporu, jaki wyszedł na światło dzienne osiem lat temu w tak dramatycznym kształcie, byłoby w stanie przynajmniej obniżyć.
Jest jednakże światło, które przebija się powoli po długim oczekiwaniu. I nie myślę tu bynajmniej o monumencie na placu Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie i mającym powstać pomniku Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Opór funkcjonariuszy partii rzekomo obywatelskiej, jaki trzeba było przełamać był i jest twardy, bo traktują stolicę i kraj jako swoją własność. Pamiątkowa tablica, jaką pięć lat temu posadowiono na Wzgórzu Świętej Jadwigi w Ząbkowicach Śląskich nadal jest dla niektórych nomen-omen kamieniem obrazy. Wspomniany rozziew społeczny przenika cały naród, lokalne społeczności, różne środowiska, a nawet rodziny. Dzieje się tak w naszym mieście i nie da się tego zmierzyć tylko kryteriami socjologicznymi. Wbrew jednak tej pesymistycznej dychotomii mamy krople optymizmu, jakimi – być może w dalekiej przyszłości (chyba nie za mojego życia) – będzie można sklejać naród.
https://www.facebook.com/tvp.info/videos/10155436584766658/
Rosjanie dopiero po pięćdziesięciu latach kłamstwa, zniewag, pomówień, manipulacji i półgębkiem przyznali się do sprawstwa zbrodni katyńskiej z 1940 r. Chwili tej nie dożyło wielu bliskich zamordowanych przez NKWD i jeszcze więcej osób, które znały prawdę. Zdołali ją – dzięki Bogu! – przekazać i dotarliśmy do punktu, w której, choć nadal nie całkowicie odsłonięta, nie jest kwestionowana. Rosjanie nie oddali, ani nawet nie udostępnili wielu dokumentów z okresu II wojny światowej, nawet tych dotyczących zbrodni niemieckich. Nie oddadzą też wraku tupolewa i tego, co przywłaszczyli sobie na miejscu katastrofy. W odzyskiwaniu prawdy o Katyniu pomogła konsekwencja żyjących świadków oraz wielu osób, które rozumiały, że bez prawdy o przeszłości nie da się budować niczego trwałego na przyszłość. Kimś takim był śp. prof. Lech Kaczyński, który na wieki uosobił wierność prawdzie, bo chcąc oddać hołd jej bohaterom, sam życie stracił i to niemal w tym samym geograficznie miejscu.
Nadzieja na odkrycie prawdy o tragedii smoleńskiej nie tylko nie została zduszona (w myśl maksymy o tym, że „nadzieja umiera ostatnia”), ale żywi się zarówno determinacją osób niesionych falą najpierw posmoleńskiej żałoby, potem wiary w sens ofiary złożonej przez poległych na rosyjskiej ziemi, jak i profesjonalizmem instytucji i ekspertów, którym powierzono w Polsce i poza jej granicami badanie dostępnych odłamków – śladów dramatycznego zdarzenia, do jakiego doszło 10 kwietnia 2010 r. Nie można wykluczyć, że jak katyński mord na tysiącach obywateli II Rzeczypospolitej dokonany przez sowieckich zbirów stał się (obok Powstania Warszawskiego) kamieniem węgielnym niepodległościowego nurtu XX-wiecznych dziejach Polski, tak tragiczny dla 96 Polaków fakt pod Smoleńskiem, może się okazać fundamentem polskiej wspólnoty XXI wieku. Widać jutrzenkę…