Jesienne wybory samorządowe (jeśli nie stanie się nic nie zwykłego) wygra (…). Powodem jego zwycięstwa będzie praktyczna eliminacja mechanizmów zdrowej demokracji i zastąpienie jej fasadową konstrukcją systemu interesów i powiązań, która skutecznie wyklucza poważną konkurencję. (…) Gra (…) polega bowiem na sprytnym wykorzystaniu haków, kupowaniu ludzi i wpływów za gminne pieniądze oraz na mimetyzmie ideowym, który pozwoli uzasadnić nawet największe wolty. W rzeczywistości liczy się tylko interes grupy (…), wszystko inne to jedynie propagandowy sztafaż. (…) rządzi, bo umożliwia dobre interesy różnym wpływowym grupom. Lokalne grupy nacisku zainteresowane są więc utrzymaniem status quo i dalszym dzieleniem łupów. (…) W nadchodzących wyborach (…) ma idealną sytuację.
W nawiasy można wpisać imię i nazwisko kandydata na szefa lokalnego samorządu, o ile zdaniem Czytelnika tych słów, powyższy odpowiada stanowi rzeczy w rodzimej gminie. Cytowany na wstępie (fragmentami) artykuł Witolda Gadowskiego opublikowanego na tydzień temu łamach tygodnika „wSieci” dotyczy urzędującego prezydenta Krakowa, ale równie dobrze można się tym opisem posłużyć, chcąc ukazać sytuację w wielu polskich gminach, także w powiatach i województwach. Samorządność – niestety bardzo często – została wykoślawiona do tego stopnia, że zwykli mieszkańcy i zarazem sąsiedzi radnych czy wójta / burmistrza / prezydenta, nie czują z nimi jakiejkolwiek więzi, niczego się nie spodziewają, a w najlepszym przypadku domagają się posprzątania „psich kup” i organizacji „darmowych” festynów. Konkretnymi decyzjami dotyczącymi budżetów lokalnych, inwestycji, projektów społecznych interesuje się coraz węższa z kadencji na kadencję grupa osób. Częstokroć są to beneficjencji różnych rozstrzygnięć, stąd też „zaangażowanie” w proces decyzyjny. Po „załatwieniu” sprawy zapał wygasa. Ten inercyjny w swojej istocie system jest pożywką dla „dietetycznych” radnych, czasem określanych mianem „semaforów”, bo w zamian za dietę i jakieś drobne profity podnoszą ręce w głosowaniach pod dyktando jakiegoś lokalnego „układziku” (o czy już zresztą swego czasu pisałem). Wszelkiej maści pieniacze szukących wszędzie dziury w całym wyżywają się na Bogu ducha winnych i szczerze pracujących dla dobra lokalnej społeczności samorządowcach, bo z miejscową koterią albo nie próbują wojować, albo są jej mniej lub bardziej świadomymi „pałkami”. W ten sposób blokuje się dopływ potencjalnych społeczników, którzy w obawie o swoje dobre imię i spokój dla swoich rodzin, nie dają się namówić do kandydowania i tym samym nie stają się realną alternatywą dla lokalnej sitwy. Do systemu „naczyń połączonych” można jeszcze zaliczyć inne osoby wpływu, korzystające z podziału „fruktów”, pod warunkiem otwartego lub dyskretnego sprzyjania temu, kto dzieli tort. Takim to sposobem utwala się powszechna niemoc i karmione rożnymi „igrzyskami” społeczeństwo albo przestaje być wspólnotą, albo się nią nie stanie, bo nie ma kiedy i jak.
Jak wygrać wybory wbrew interesom lokalnej kliki? Oto pytanie, którego znaczenia zdaje się nie doceniać (…) i tu autor wspomnianego na wstępie artykułu, kończy swój wywód zarzutem pod adresem jednej z partii. W Krakowie chodzi o PiS. Gdzieś indziej może chodzić o tę czy inną partię lub to czy inne środowisko. Wrogiem zmian na lepsze jest bierność, bo wtedy wybory wygrywają mierni, na czym wszyscy marnie wychodzimy.