Wybory polityczne każdego dnia wyzwalają gejzery emocji głęboko polaryzujących bardziej wyborców niż wybieranych. Wybory powszechne przeprowadzane raz na jakiś czas to istny wulkan, którego lawa nieodwracalnie zmienia topografię społeczeństwa. Wyniki wyborów są zawsze jak burza z wyładowaniami, przed którą stosunkowo najlepiej chronią się politycy.
Polityka jest jedynym powszechne akceptowalnym mechanizmem regulacji życia zbiorowego. Polityka taka, jaką widzimy na co dzień, nie budzi zaufania. Politycy wzbudzają nawet niechęć i wywołują skrajne emocje. Temperatura dzisiejszej polityki – także w Polsce – jest bardzo wysoka. Stała się bowiem bardziej grą interesów niż rywalizacją idei. Nie oznacza to jednak naszej bezbronności wobec gorączki, pod wpływem której politycy niekiedy zachowują się nieracjonalnie, częstokroć mówią od rzeczy i składają obietnice bez pokrycia, zapominając, że tracą przy tym nie tylko wiarygodność, ale odzierają państwo z szacunku i społeczeństwo z godności.
Historia Polski to dzieje koronowanego władztwa dziedziczonego, ale też królów elekcyjnych. W II i III Rzeczpospolitej echem tej ostatniej tradycji są prezydenci. Konieczna jest w tym miejscu dygresja, bo dla bardzo wielu uczestników życia publicznego w czasach PRL tzw. „interrexem” był ks. kardynał Stefan Wyszyński. Z respektem odnosili się do niego nawet czołowi funkcjonariusze aparatu partyjno-rządowego, choć uznawali Prymasa Polski za wroga lub realnego rywala w „rządzie dusz” nad społeczeństwem. Po śmierci kardynała kimś na miarę króla stał się nie kto inny, jak papież Jan Paweł II. Duchowa i moralna siła obu przywódców Kościoła była tak wielka, że nie dało się jej bagatelizować, nawet nie akceptując jej z politycznego punktu widzenia.
Zamykając szkicowanie tła niniejszego (okolicznościowego po części) rozważania, dodam, że poważnym rywalem demokracji była i jest… monarchia. Może ona kohabitować z ustrojem republikańskim, dzięki czemu państwo i naród mają rodzaj zwornika, spoiwa, pomostu pomiędzy dążeniem do szybkiego reagowania na oczekiwania społeczne a potrzebą stabilności i ciągłości. Symboliczny czy „dekoracyjny” charakter monarchii w kraju z systemem demokracji parlamentarnej czy gabinetowej może być przełamywany pozycją króla czy królowej, gdy ich rola wynika z dziedziczenia korony. Dowodziła śp. królowa brytyjska Elżbieta II i demonstruje to w pewnym stopniu król Hiszpanii Filip VI. Zupełnie innym przykładem jest absolutna władza o charakterze monarchicznym, ale wybierana – tylko po ludzku patrząc – z zachowaniem ścisłych reguł demokracji, jaką otrzymuje papież Kościoła katolickiego będący zarazem głową państwa Watykan. Jesteśmy tuż po konklawe, na którym Leon XIV otrzymał hierarchiczną pełnię władzy kościelnej i państwowej, choć jej źródła i cele wykraczają zupełnie poza wymiar materialny mimo częściowo politycznego pierwiastka.
Obecnie w Polsce trudno wskazać człowieka z ponadpolitycznym autorytetem, co wynika nie tyle z deficytu przywódczych osobowości, ile z uruchomionego po 1989 roku mechanizmu dezawuowania każdego, kto mógłby choćby potencjalne emancypować się od głównego nurtu (mainstreamu) kształtowanego przez liberalno-lewicowe ośrodki wpływu. Mają one podłoże zarówno w systemowych rodowodach wpływowych osób, jak i trendach europejskich czy globalnych, optujących za rugowaniem tradycyjnych i konserwatywnych poglądów przekładających się w polityce na szacunek dla ustroju republikańskiego. Wybór prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej w 2025 roku jest właśnie jak nigdy dotąd ostrym starciem dwóch idei z potencjalnymi skutkami mogącymi sięgać – znów jak nigdy dotąd – znacznie dalej niż 2030 rok, gdy nowa kadencja głowy państwa dobiegnie końca. Niepozbawiony analogii, tylko nieco łagodniejszy w przebiegu, charakter miały wybory prezydenta dwadzieścia lat temu.
- Dziewiętnastego marca 2005 roku Lech Kaczyński jako pierwszy, silny kandydat prezydencki rzucił pozostałym rywalom wyzwanie. Ruszyła kampania prezydencka PiS, której w tym roku nie sposób było oddzielić od kampanii parlamentarnej. (…) Lech Kaczyński wystartował z hasłem: „Chcę być prezydentem Polski uczciwej” i nieprzypadkowo wykorzystał do ogłoszenia swojego startu moment pierwszych kontrowersji wokół planowanego wyjazdu Aleksandra Kwaśniewskiego do Moskwy na uroczystości 9 maja. „Urzędowi prezydenta trzeba przywrócić godność i zdecydowanie odciąć go od niejasnych układów. (…) Pierwszy raz od wielu lat widzę w Polsce szansę na poważną zmianę. Urząd prezydencki może być istotnym gwarantem skuteczności przeprowadzenia tych zmian w warunkach społecznej równowagi” – mówił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”.
- Lech Kaczyński wierzył w siebie. Chór przeciwników lidera PiS odmawiał mu szans, wskazując, że nawet jeśli dojdzie do drugiej tury, będzie miał przeciw sobie zarówno elektorat Tuska, jak i postkomunistów. A jednak Kaczyński był przekonany, że poniesie go fala odnowicielskich nastrojów. Wierzył, że jego kampania zamieni się w ruch mobilizacji społecznej na rzecz idei IV RP w stylu niegdysiejszego ruchu „Solidarności”.
- Z perspektywy czasu znów rzuca się w oczy, jak bardzo Kaczyński odchodził od gładkiego języka europejskiej poprawności politycznej. Odrzucał domniemanie dobrych intencji czołowych unijnych graczy i bez ogródek wskazywał na Rosję jako potencjalne zagrożenie dla naszej suwerenności. Jak można się domyślać, Kaczyński uznawał, że taki język nazywania rzeczy po imieniu może być ożywczą odmianą po latach eufemizmów i unikania mówienia o naszych własnych interesach w Unii. Nie brał jednak pod uwagę, że taka dezynwoltura wywoła w Europie obawy i ułatwi jego rywalom wykreowanie wizerunku politycznego podpalacza.
- Kampania ledwo się zaczęła, szybko została zawieszona. Nadszedł kwiecień 2005 roku, kiedy to Polacy dramatycznie przeżywali dni agonii polskiego papieża. Lech Kaczyński zdobył w tym czasie sympatię, współorganizując mszę po śmierci Jana Pawła II na pl. Piłsudskiego (…). Trudno ocenić wpływ religijnej i patriotycznej mobilizacji Polaków w tych kwietniowych dniach na ton i język kampanii. Faktem jest, że wydarzenia te doskonale pasowały do wezwań Lecha Kaczyńskiego, by przemyśleć stan państwa i pokusić się o „nowy początek”.
- Kampania Donalda Tuska zaczęła się 2 maja w auli Politechniki Warszawskiej. Co ciekawe, lider PO najwięcej uwagi poświęcał wtedy na zmywanie z siebie wizerunku inteligenta. „Lider PO wkroczył na salę przy dźwiękach muzyki z filmu >>Rydwany ognia<<, ale w porównaniu z kontrkandydatami w jego przemówieniu ognia było mniej” – relacjonowała „Gazeta Wyborcza”. Starał się przekonać, że nie jest kandydatem inteligenckim, ale człowiekiem, któremu „znane są problemy zwykłych ludzi”. (…) Przewodniczący PO zapewnił sympatyków, że startuje w wyborach prezydenckich po to, by „dokonać głębokiego przełomu. Moim celem jest wyzwolenie energii, energii Polaków spętanych przez niekompetencję władz, skorumpowanych polityków, biurokrację” – zapewniał. Obiecał, że uwolni Polskę od „hańbiącej władzy tych, którzy rządzą Polską od 1945 roku i obecnie (…) – mówił, deklarując, że z „bożą pomocą skończy się władza agentów”. (…) Za Tuskiem wlokło się wtedy przekonanie, że nie jest poważnym kandydatem. Wizerunek, który później Roman Giertych zdefiniuje jako „ciamciaramcia”. Tak niedobre wyniki mogły skłonić sztabowców PO do wywołania otwartego konfliktu z PiS.
Bez hagiografii i patosu Piotr Semka w książce „Lech Kaczyński. Opowieść arcypolska” opisał drogę życia jednego z niewielu polityków we współczesnej Polsce, którzy nie ulegli czarowi władzy. Na nieco ponad 400 stronach relacjonuje kluczowe etapy życia człowieka, który od dzieciństwa po ostatnie chwile swojego życia zanurzony był w polskości. Gdyby nie zajmowane wysokie funkcje publiczne (senator, poseł, prezes Najwyższej Izby Kontroli, minister sprawiedliwości i prokurator generalny, prezydent Warszawy, prezydent Rzeczypospolitej Polskiej), byłby jednym z wielu Polaków przenikniętych patriotyzmem, jakich znamy z naszego bezpośredniego otoczenia. Szczęśliwie dla Polski znajdował się wiele razy we właściwym miejscu o właściwym czasie, mając wyróżniający i niepowtarzalny kapitał wiedzy, doświadczenia oraz patriotyzmu. Wyjątkiem był 10 kwietnia 2010 roku, ale i wtedy Lech Kaczyński udawał się do Katynia z przesłaniem absolutnie nadzwyczajnym, które stało się jeszcze bardziej aktualne, choć nie zostało wygłoszone.
Historia polityki dowodzi, że skala opinii o każdym systemie zarządzania życiem społecznym jest niemal równa liczbie osób te opinie formułujących. Prozaicznie rzecz ujmując, gdzie „dwóch rozmawia o polityce, tam są trzy poglądy”. Lech Kaczyński znajdował w każdym powierzonym mu obszarze życia publicznego idee i sposoby, dzięki którym można było znaleźć elementarną wspólnotę wartości i jednolitość celów. Stał się modelem polityka propaństwowego, patriotycznego i bezinteresownego. Stał się też – niestety – wrogiem numer jeden dla tych, którzy wtedy i dzisiaj traktują politykę jako środek do osobistego celu, dla których państwo jest czymś wtórnym wobec ich planów, przez którego nie można było osiągać własnych korzyści bez odpowiedzialności. W książce Piotra Semki można odczytać czarno na białym dowody na to, że Lech Kaczyński jest wzorem służby, co w czasie wyborów prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej ma zasadnicze znaczenie. To busola wyborcza, przy pomocy której, mimo upływu dwudziestu lat od tamtych wyborów, można świadomie nawigować między imionami i nazwiskami osób kandydujących na najwyższy urząd w państwie i zgodnie z regułami tych wyborów wskazać jednego z nas.
- 25 września 2005 roku odbywają się wybory parlamentarne. Traf chciał, że tego dnia w czytaniach mszalnych na XXVI niedzielę zwykłą znalazł się fragment z Księgi Ezechiela 18, wersy 25 – 28 ze słowami: „A jeśli bezbożny odstąpił od bezbożności, której się oddawał i postępuje według prawa i sprawiedliwości, to zachowuje duszę swoją przy życiu”. Wielu oburzonych działaczy PO i SLD uznała to za pisowską propagandę księży. Jednak, jak wyjaśniali kapłani, wybór czytań rozpisany jest cyklicznie na trzy lata. Matematyczne szanse na taki zbieg okoliczności oddawał stosunek 1 do 156. Ale proroctwo Ezechiela, choć nie było planowaną agitacją – istotnie przyniosło partii braci Kaczyńskich szczęście. PiS zdobył pierwsze miejsce, zyskując 33,7% głosów. Platforma znalazła się na drugim miejscu z wynikiem 28,9%.
- 9 października 2005 roku dochodzi do I tury wyborów prezydenckich. Wieczorem w sztabie Platformy wybucha entuzjazm. Donald Tusk wygrywa z wynikiem 36,33% przed Kaczyńskim, który uzyskuje tylko 33,10%. (…) „PółTusk” – tak wynik lidera PO komentuje „Polityka”, która już wtedy nie ukrywa, że kibicuje liberałowi. Obaj rywale zastanawiają się, na kogo zagłosują wyborcy lewicy i populistów. Doradcy Tuska robią wszystko, aby „odpowiedzialna” lewica uznała w kandydacie PO kogoś, kto kojarzy się z obozem rozsądku, który nie pójdzie drogą dekomunizacji i lustracji. (…) Sądzono, że młodszy od Kaczyńskiego Tusk jest po prostu skazany na wygraną. (…) Do znudzenia powtarzano w sztabie PO, że w dzisiejszej epoce demokracji medialnej nikt nie zna wypadku, aby młodszy i szczuplejszy kandydat przegrał z rywalem starszym, niższym i wyraźnie korpulentnym.
- 23 października dochodzi do ostatecznego rozstrzygnięcia. Ku zaskoczeniu wszystkich, prócz samych braci – wygrywa Lech Kaczyński z wynikiem 54,04%. (…) Komentator „Gazety Wyborczej” trafnie wskazywał, że o klęsce PO przesądził istotny fakt: „Tusk stracił aż 660 tys. (12%!) wyborców z I tury. Z tego 360 tys. przerzuciło poparcie na rywala, a 300 tys. nie poszło po raz drugi. Kaczyński też stracił starych wyborców, ale tylko 217 tys. (z tego 122 tys. zdradziło go dla Tuska, a 95 tys. nie poszło). Dzięki temu Kaczyński wyrównał stratę”.
- 23 grudnia 2005 roku tuż po godzinie 10 Lech Kaczyński złożył przysięgę przed Zgromadzeniem Narodowym w Sejmie i został trzecim demokratycznie wybranym prezydentem Polski. (…) W swoim orędziu, wygłoszonym po przysiędze Kaczyński podkreślał, że obejmuje władzę w momencie ogromnych nadziei społeczeństwa na zmiany. (…) „Naród jako wspólnota buduje się wokół tradycji. Nie wolno przeciwstawiać jej koniecznym zmianom, koniecznej modernizacji Polski. To jest sprzeczność wymyślona. To jest szkodliwy sposób myślenia. Największe sukcesy w Europie odnosili ci, którzy potrafili połączyć modernizację z dawną tradycją. (…) Będę wykorzystywał wszystkie uprawnienia, jakie daje mi konstytucja i ustawy, w tym także te, z których dotąd korzystano rzadko, by nakłaniać rządzących do wprowadzenia koniecznych zmian, by piętnować tych, którzy szkodzą, odrzucają dobro wspólne, działają w imię partykularnych interesów albo zgoła we własnym interesie. Nie będę w tych sprawach kierować się lojalnością wobec nikogo więcej poza lojalnością wobec Polski”.
„Demokracja to najgorszy ustrój, ale nie wymyślono nic lepszego” – to nie tylko opinia Winstona Churchilla, ale konstatacja całkiem sporej grupy ludzi uznających ten właśnie system za optymalny ze wszystkimi jego kosztami. Znacznie wcześniej od wspomnianego angielskiego męża stanu, stratega i malarza, pogląd o tym, że „demokracja jest zła” wyraził pewien grecki filozof. Platon uważał bowiem, że w systemie, w którym każdy ma prawo rządzić, władza może się znaleźć w rękach egoistów kierujących się wyłącznie własnymi pragnieniami i w tym celu dążących do zdobycia władzy. Arystoteles był jeszcze bardziej stanowczy, bo uważał, iż demokracja błędnie opiera się na poglądzie o równości między ludźmi pod każdym względem.
Jakkolwiek ocenialibyśmy życie polityczne i polityków, żyjąc w ustroju demokracji, dysponujemy czynnym prawem wyborczym. Dzięki temu – uwzględniając wspomniane już oraz inne mankamenty demokracji – możemy jednak wskazać tego z nas, kto ma się stać przywódcą państwa. Co więcej, powinniśmy z przysługującego nam prawa świadomie korzystać, jeśli chcemy wykazać się rzeczywistą troską o dobro wspólne.
Prawo wyboru prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej to moja i Twoja odpowiedzialność. Patriotyzm w polityce jest siłą sprawczą uwalniającą wszystko to, co jest twórcze i budujące w narodzie. Jedynie polityk lojalny wobec ojczyzny może być jej przywódcą.
- TERAZ: Piotr Semka, „Lech Kaczyński. Opowieść arcypolska”, Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa, 2010
- POPRZEDNIO: Georg Gänswein, „Na rozdrożu. Jaka jest przyszłość naszej wiary”, Wydawnictwo Esprit, Kraków, 2022
- W CYKLU #BLIŻEJ SŁOWA: Dziękuję za przeczytanie publikacji. Przekaż ją dalej, jeśli uważasz, że warto. Odpowiedz, jeśli chcesz i możesz, w publicznym komentarzu lub prywatnej wiadomości.