Gdy usłyszałem dzisiaj słowo „odpowiedzialność” w powiązaniu z władzą, pomyślałem, że mam do czynienia z nową definicją polityki. Uzmysłowiłem sobie, że klasyczna definicja polityki, choć w pewnym sensie powtórzona, otrzymała nową konotację.
Z wyborów na wybory, a właściwie z okresu powyborczego na kolejny, nabieram powściągliwości w afirmowaniu polityków. Popełniane przez nich błędy, a tym bardziej działania idące w poprzek deklaracjom lub zmuszające do pytań o ich szczerość, nieprzerwanie uczą ostrożności w wypowiadaniu ocen. „Roztropna troska o dobro wspólne” zbyt często stawała się „sprytnym kombinowaniem na rzecz własnych interesów”. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć nazwiska polityków, których poparłem na karcie wyborczej i nie czułem zawodu.
Nie był kandydatem na prezydenta czy na posła w moim okręgu, więc na niego nie głosowałem. Nie był nawet kandydatem na premiera in spe, jak Beata Szydło, której praca w służbie rządowej stała się wzorcem. Gdy zatem dzisiaj jej następca określił sprawowanie władzy publicznej jako „odpowiedzialność” za i wobec Polaków, to najpierw mnie zaskoczył, po czym wzbudził nadzieję.
Mateusz Morawiecki poruszył wrażliwą strunę, na której dotąd w polskiej polityce naszych czasów grało i nie fałszowało zaledwie kilka osób ze szczytów władzy. Jeśli zagra na niej po mistrzowsku, jeśli struna nie pęknie i jeśli wywoła harmonię, znajdzie się w najwęższym kręgu osób, z którymi od nadziei będzie można przejść bezpiecznie w przyszłość.