Lektury hagiograficzne nie są moim ulubionym gatunkiem i do wszelkich dostępnych w kulturze formuł życiorysów podchodzę z dużą dozą ostrożności. To, że zdarza się biografie zamieniać w bilet do nieba lub bilet do piekła opisywanej postaci, to powszechnie wiadomo. Gdy zdarza się to za życia osoby będącej przedmiotem relacji pojawia się dodatkowe ryzyko subiektywizmu in plus czy in minus. Jak zatem pokazać człowieka, by inni ujrzeli go takim, jakim był?
Metoda archiwistyczna jest być może bezduszna, ale opierając się na materialnych dokumentach, ważąc ich wiarygodność, konfrontując je ze sobą, a także pozycjonując zdobywany zasób informacji w kontekście czasu i miejsca, można wyartykułować nawet drobiazgową biografię. Jej lektura będzie jednakże wyzwaniem i skłonić się do niej da jedynie pasjonatów. Metoda fabularna, to opowieść snuta na kanwie wyselekcjonowanych punktów na linii czasu życia postaci, przez co można uwydatnić jej walory i/lub mankamenty. Jest jeszcze metoda kontrapunktu polegająca na skontrastowaniu faktów i predyspozycji danego człowieka z okolicznościami i cechami właściwymi innym postaciom (nawet nie jest tu konieczna bliskość chronologiczna czy geograficzna). Niektórzy mówią jeszcze o metodzie legendowej, według której omawianej postaci nadawane są wydedukowane cechy, abstrakcyjne lub skonfabulowane sytuacje, na tle jakich wybija się na plan pierwszy przesłanie, jakim – może nawet nieświadomie – kierował się i jakie pozostawił człowiek, o jakim mowa.
Obejrzałem dzisiaj misterium pt. „Wojciechowe ślady” w wykonaniu zespołu Ogólnopolskiego Teatru Willam-ES. Rzecz działa się we wnętrzu jednej z najpiękniejszych w okolicy świątyń, jaką jest kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Kamieńcu Ząbkowickim. Nie liczy się to ilu ludzi oglądało to przedstawienie (choć należy ubolewać nad obojętnością wobec szansy na zetknięcie się z wysokiej klasy artyzmem). Ma natomiast znaczenie to, co opowiedzieli aktorzy; to jak to opowiedzieli; a jeszcze bardziej co przekazali odbiorcom dzieła. Święty Wojciech – jak każdy święty – jest wyzwaniem dla ludzi usiłujących przełożyć jego biografię na tekst kultury. Wymienione przeze mnie nieco wyżej metody skanowania i powielania biogramów, gdy chcieć je złączyć, iskrzą mocno. I to jest początek energii, mocą której powstaje rysopis głębszy, niż dokumenty, wyraźniejszy od analogowego obrazu i zaskakująco przestrzenny, no i wreszcie poruszający nie tylko umysł, ale i serce. Taki właśnie hologram Świętego Wojciecha wykreowali artyści Teatru William-ES. To fenomenalne, że można zminimalizować rekwizyty i wszelkie środki scenicznego wyrazu, że można wypreparować esencję z życiorysu bohatera, że można nadać narracji walor czytelności w obu warstwach: czasów, gdy żył Święty Wojciech i czasów „naszych”, gdy odczytujemy Świętego Wojciecha. Genialnym pomysłem było rozlanie na niewidzialną scenę przedstawienia muzyki Henryka Góreckiego. Tony brzmiące gdzieś z offu dosłownie tworzyły mistyczne tło dla narastającego dramaturgicznie ciągu obrazów.
Tym, co poruszyło mnie najgłębiej, był – narastający przez kolejne sekwencje misterium – motyw dążenia do zdominowania człowieka wszelkimi możliwymi środkami. Widowisko w genialny sposób (niewykluczone, iż zdecydowała o tym prostota formy wyrazu) unaoczniło, że poniewierając człowiekiem umiera się, choć zdaje się, że śmierć ponosi zabijany. Tylko dla ujrzenia i uzmysłowienia sobie tej prawdy „Wojciechowe ślady” należało / należy zobaczyć.