„OOOOOrzeszki w kaaaaarmeLU…, kuuuuukuryyyyDZA goootowaNA…, zuuuPA CHmielowaaaaa…., naaaaCHOsy w sooooSIE…., kaaaWA mroooŻOna…” Frazy plażowych sprzedawców wracające raz z lewej, raz z prawej flanki, ni stąd, ni zowąd nagle wybuchające nad głową czy też narastające stopniowo. Z jednej strony ciężka praca młodych mężczyzn oferujących wymienione produkty oraz rozmaite rymowanki z nimi związane. Z drugiej natrętna obecność chodzących pomiędzy plażowiczami i konieczność znoszenia mniej lub bardziej pikantnie kojarzących się tekścików.
Będąc nad brzegiem Bałtyku po raz pierwszy po siedmioletniej przerwie, mimo tych i innych dodatków (zbasowanych na maksa umpa-umpa ze sterowanych przez smartfony bezprzewodowych głośniczków, papierosowego dymu snującego się nad niektórymi parawanowymi apartamentami czy głośnych pogaduszek z użyciem ograniczonego zasobu słów), mam niesamowitą radość. Bliskość kochanych osób, przyjazna nadmorska aura, uwolnienie od narzucanego przez zegary harmonogramu doby, a przede wszystkim uwalniający myśli horyzont morza, kojąca psychikę regularność fal, charakterystyczny i naturalny ich szum separujący od zgiełku – czego więcej chcieć na czas krótkiego, ale jakże cudownego wakacyjnego wyjazdu?
„Orzeszki w karmelu” i cała reszta napastującego słuch i wzrok galimatiasu nie są dość silne, by pozbawić człowieka radości oddychania przez serce. „Orzeszki w karmelu” to gastronomiczna tandeta, która nie zdoła wyprzeć smaku i zapachu czystego powietrza, jakim żywi się dusza. „Orzeszki w karmelu” to konsumencka szmira, która nie może zastąpić trwałości i piękna zasilającego ludzką myśl. Żadnych „orzeszków w karmelu”… I nad Bałtykiem, i u nas…