Wiele jestem w stanie wziąć pod uwagę, gdy w trakcie rozmowy dowiaduję się niestworzonych rzeczy na swój temat. W takich chwilach zastanawiam się czym ludzie wypełniają sobie wyobrażenia na mój temat, gdy nie muszą mi tego ujawniać. Jednocześnie znam woń żółci, gdy ktoś nie hamuje się i wali „z cepa” we mnie, nie mając ku temu racji czy też kierując się kalkami porozrzucanymi swego czasu tu i ówdzie.
Tym bardziej zatem pojmuję dyskomfort w jakim znajduje się osoba publiczna, wokół której zagęszcza się atmosfera szeptanej opinii. To nie może być miłe. Obyczaje tworzone przez anonimowych kreatorów niepisanego prawa, w myśl którego wolno przypisywać osobom publicznym wszystko, zabijają nie tylko poczucie smaku, ale też odbierają politykom zdolność racjonalnej oceny sytuacji. Coś tam ktoś tam zza węgła wysmaruje, czasem snując bujdy, innym razem wyolbrzymiając drobiazgi, bywa też, że ujawniając rzeczywiste okoliczności, i polityk dostaje drżenia rąk, oczopląsu i nie panuje nas swoimi przyborami do pisania. Zamiast robić swoje – jeśli jest się w porządku, zamiast eliminować błędy – jeśli się zdarzają (a tylko ten, co nic nie robi, nie popełnia ich), zamiast wykluczać ze swojego planu działania niezgodne ze standardami, to szukają tego, kto zarzuca im niepoprawność, próbują w oparciu o przebrzmiałą zasadę „oko za oko” dopaść swoich adwersarzy czy też zachować konsekwencję i nie słuchać ujadania kundelków kąsających po kostkach. Coś takiego jak PR (public relations) to według nich mnożenie tub propagandy lub wzmacnianie ich manipulacyjnej głośności. Jak ich poniesie, chwytają za klawiatury, biegną do tego czy innego urzędu ze skargą i liczą, że oponent się podda lub że go zrównają z ziemią.
O zarządzaniu kryzysem dezinformacji w ogóle nie chcą słuchać. Chcą być pod parasolem paragrafów lub dźgać nieformalnymi wpływami. Starałem się to dzisiaj wyjaśnić mojemu rozmówcy, ale chyba z marnym skutkiem. Mantrując sugerował, abym zadziałał na kogoś, kto go rzekomo „pomawia i znieważa”. Będąc zupełnie nietrafionym adresatem, nie obiecałem pomocy. Przez kilkadziesiąt minut naszej wymiany zdań starałem się uzmysłowić możliwe sposoby reagowania. Nie był to wprawdzie „plan napoleoński”, ale kilka prostych rad. Tyle mogłem bezinteresownie zrobić. Nic więcej.