Powiedzieć miał mniej więcej tak: >> jeśli on, to i …my, ale tak, żeby on …nie, a my …tak << Jak to usłyszałem, z wiarygodnych dla mnie ust, odetchnąłem z ulgą. On dalej, owładnięty od lat tą samą chorobą, nic nie zdziała bez wyimaginowanego wroga.
Odetchnąłem z ulgą, bo On dalej skazany jest na donkiszoterię ze swoją (nie swoim) sanczopansą. To, że nadal będzie chodził z klejem w tyln(i)ej kieszeni spodni, a ewentualnie zmieni spodnie, przekładając tubkę z klajstrem, niczego nie zmieni. Pozoranctwo, dyletanctwo i sekciarskie metody wpływania na otoczenie zapewniają mu egzystencję na poziomie kreatywnej wegetacji i materialnej zasobności. I tylko tyle. I jednocześnie aż tyle. Wkręcony bowiem w tryby machiny tak długo będzie w niej tkwił, aż machina rozsypie się pod wpływem korozji. Chyba, że ktoś wreszcie połapie się, że zamiast smaru w tryby dodawać, piasek sypie. To jednakże wizja zrodzona – jak się zdaje – z płonnych nadziei. W myśl zasady, iż winda windzie liny nie przegryzie, wszystko wskazuje na to, że jedni drugich się trzymają, aby ten trzeci nie okazał się pierwszym. I nawet jak wszystko inne ich dzieli, to spoiwo bycia na „nie” jest dostatecznie mocne. Wcześniej czy później (oby wcześniej!) własny ogon zaczną gryźć, ale w tej chwili wydaje się im, że harcując w zoo, kontynent w posiadanie wzięli.
Pomagać Mu – rzecz jasna – nie będę, ale odpowiem mniej więcej tak… Jeśli Ty – bo ja, to ja może ja – tak, bo Ty – i tak nie.