Człowiek, który postawił na nogi sponiewieraną i skołataną Ojczyznę, nie baczył na konwenanse, a nawet na pisane reguły, jeśli rozum i sumienie podpowiadały, że nie wolno spocząć. Nie ma w jego biografii wpisu świadczącego, że uznał sprawę polską za zabezpieczoną, więc zajmując poczesne miejsca i z ukrycia, nie przestawał planować i mobilizować do działania na rzecz Polski, którą kochał tak samo, jak swoje córki.
We wspomnieniach mojego śp. Taty postać Marszałka Józefa Piłsudskiego jawiła się jako symbol tego, co w Polsce najlepsze. Poza tymi mocnymi akcentami, gdy mowa była o „Dziadku Józefie”, Tato miał na myśli fakt, że widział Marszałka, który spędzał w 1933 r. lato w Zaleszczykach. Raczej nie mógł tego pamiętać, ale pewnie będąc pod opieką swojej mamy, a mojej Babci Marii, rzeczywiście na własne oczy mógł zobaczyć z bliska spacerującego nad Dniestrem wielkiego Polaka. Pokazywał mi zresztą wycinek z jakiejś ówczesnej gazety, na której był wizerunek Józefa Piłsudskiego z podpisem „Marszałek w Zaleszczykach”. Zaleszczyki były nazywane polską Riwierą, bo z racji mikroklimatu tam panującego (to był polski biegun ciepła), zjeżdżali się do miasteczka, jak do kurortu naprawdę znaczący i lub znani obywatele II Rzeczypospolitej, ale też obcokrajowcy ze znamienitymi nazwiskami. Do stacji kolejowej Zaleszczyki docierała z warszawskiego dworca słynna luxtorpeda – dowód geniuszu polskich konstruktorów, którzy zapewne w grobach przewracali się na widok kupowanych parę lat temu składów pendolino.
Spektakl „Marszałek”, pokazany dzisiaj przez Telewizję Polską, był szkicem wizerunku Józefa Piłsudskiego bez reszty kochającego Polskę. Bez patosu, bez pomnikowego brązu, bez zadyszki uwielbienia – twórcy i aktorzy uczynili medialne widowisko na wskroś prawdziwym spotkaniem z Marszałkiem. Znaleźliśmy się, oglądając zdarzenia czy też ich teatralny obraz, postawieni niemal w położeniu człowieka przejętego szczerym i dramatycznie bolesnym niepokojem o przedmiot miłości. Tym „przedmiotem” dla Józefa Piłsudskiego była Polska. Nie zamierzam bynajmniej streszczać widowiska Teatru Telewizji, które – w moim przeświadczeniu – było jednym z najgęstszych w przesłania – przedstawień pokazywanych przez telewizję publiczną.
Zwróciło moją uwagę… A właściwie to nie było ani minuty, która nie skupiałaby uwagi, lecz ten wątek zasługuje na utrwalenie w sposób szczególny. Marszałek zwracał się do znamienitych gości, jakich zaprosił na rozmowę do Belwederu, per „lokatorzy”. Mówił tak do osobistości utytułowanych i zasłużonych, osobiście mu bliskich z racji wspólnoty przeżyć na drodze do Przystanku Niepodległość. „Lokatorzy” brzmiało po części jak… wyrzut, po części… jak pytanie. I odnosiło się do Polski utożsamianej z rodzinnym domem. W swoim rodzinnym domu nie jest się przecież lokatorem! Słowo to zresztą miało w tamtych czasach dwa znaczenia. Pierwsze, znane nadal, określało kogoś wynajmującego mieszkanie. Drugim, już zapomnianym, nazywano urzędnika zajmującego się osadnictwem, czyli lokowaniem. Tak czy inaczej „lokator” to ktoś nie związany więzami krwi i łez z miejscem przebywania. Zwrot „panowie lokatorzy” mogło być neutralnie przychylnym synonimem nietrwałości zajmowania ważnych urzędów przez rozmówców Marszałka lub dyplomatycznie ubraną reprymendą wobec podwładnych. Było też (jakby zapisanym w didaskaliach, ale nie petitem) apelem do umysłów i uczuć widzów – nas, współczesnych Polek i Polaków. Kim jesteśmy w Polsce? Lokatorami?
FOT: Teatr Telewizji Polskiej