Rozczarowanie. Zaskoczenie. Niespodziewane wrażenia. Emocje dotąd nieznane z tych koncertów, jakie pamiętam.
Dzisiejszy kłodzki „Open Vocal Grand Band” naprawdę wywołał rodzaj uczuć inny zazwyczaj. Było po angielsku – jak zawsze, było po polsku – ku mojej radości, było głośno – chyba po to, by potrząsnąć sercami słuchaczy od samego środka. Było wszechstronnie, więc o monotonii nie można mówić, bo należy pisać o czymś, co nazwałbym stylistyczną „multitonią”. Tym bardziej, że brzmienia były nie tylko wokalne, ale i jako żywo instrumentalne. Głosy zdominowane kobiecością przeważały na linii czasu, aczkolwiek gitary w rękach mężczyzn ekscytowały wibracjami przez każdą z chwil z danych im kilkunastu minut.
Sekwencje programu wyznaczone przez przewodników szkoły artystycznej Open Vocal, czyli przez Agatę i Roho, były jakby wchodzeniem na stromą grań – przynajmniej jak dla mnie. Mam raczej naturę i wrażliwość soulową z domieszką popu, a tu jazzowo, hard rockowo lub rockowo, haevymetalowo, glammetalowo, bluesowo, bossa novo, symfonicznie było. To tak, jakbym z klimatyzowanego pomieszczenia wpadł do komory kriogenicznej – to sprzyja zdrowiu, ale spodziewasz się miłego kołysania, a tu istny rollercoaster, aż dech zapiera i w fotel (krzesło) wbija.
Na koncert podążałem z dość rutynowym już (w stosunku do Open Vocal) przeczuciem, że jak zwykle będę czymś zaskoczony. Jeszcze nigdy nie było bowiem tak, że w zestawieniu ze skojarzeniami z poprzedniego koncertu, następny był lądowaniem poniżej oczekiwań. Wiele już razy zastanawiałem się jak wysoko / daleko / głęboko / intensywnie / mocno / etc… można jeszcze muzycznie emanować na słuchaczy. Jak widać – nie widać kresu tych możliwości. Zarówno Agata Bilińska i Roho Konar, jak i ich uczennice i uczniowie wyznają zasadę, że „only the sky is the limit” (tylko niebo jest ograniczeniem / nie ma rzeczy niemożliwych).
No i było wielkie i pozytywne rozczarowanie, którego nie mogę i nie chcę taić. Dzisiejszy „Open Vocal Grand Band” – w przeciwieństwie do chyba wszystkich pamiętanych przeze mnie koncertów nie miał akcentów solowych. Koncert był pozbawiony gwiazdy – miał za to ich cały firmament. Ta plejada tętniła energiami czerpanymi jakby z kosmosu i można nawet zaryzykować tezę, że do nas, słuchaczy, docierało to, co działo się od nas w odległości lat świetlnych. Coś może nieidealnego, ale tchnącego ciążeniem do ideału. Coś dziejącego się za sprawą sił stwórczych, ale także do tworzenia inspirującego. Coś mającego ramy czasu, ale rozrywającego je dzięki kodowi utrwalonemu w pamięci słuchaczy. Analogia, jaką przywołam nie jest adekwatna, ale kojarzy mi się tu opisywane przez astronomów zjawisko supernowej.
Od koncertu minęło kilkadziesiąt minut, więc jestem jeszcze na orbicie. Lądowanie nastąpi pewnie niedługo, ale jak się raz zobaczy kosmos, to… Pewnie za parę dni więcej znajdziecie na VVENA.pl, a póki co szerokiej trajektorii…