Stoję sobie dzisiaj rano w kolejce po dobre wypieki w sklepiku „Pan Pieczywko” (ząbkowiczanom polecam!), a z ulicy dochodzi nas wymiana donośna słów. Jeden z dwóch mężczyzn mówił mniej więcej tak: „K***a, silnik mi się zepsuł, za ch***a nie dałem go ustawić. J***y! I musiałem k****a do … (tu pada nazwisko mechanika) z***ć. W***m się jak ch***j, bo było zamknięte. I z****y miałem cały dzień k***a!” Pani ekspedientka patrzy po mnie, ja po niej, pszczoły pracowicie zbierały tymczasem słodycz z niektórych wypieków. Wspomniała coś, nieco aluzyjnie, że przydałaby się packa…
Parę dni temu wicewojewoda dolnośląski prosił, aby pielgrzymi podążający z Bobolic na Jasną Górę modlili się między innymi o to, by w polityce było „mniej twardych słów”. Zebrał za te słowa aplauz setek pątników. Mam jednak zdanie odmienne, bo według mnie w polityce właśnie brakuje twardych słów, natomiast jest nadmiar słów okrągłych (nic nieznaczących) lub plugawych (stygmatyzujących adwersarzy) lub po prostu wulgarnych (wskazujących na emocjonalną i intelektualną miałkość stosujących je osób, żeby nie powiedzieć prostactwo).
Ten trzeci przypadek opisałem na wstępie. Ile razy gdzieś w pobliżu słyszę tego rodzaju słownictwo, miałbym ochotę użyć packi, czasem nawet procy. Nie znoszę wulgaryzmów. Jestem w stanie pojąć, że ktoś poniesiony emocjami, użyje kanciastego zwrotu, ale to jest specyficzny rodzaj buforowania stresu. Jeśli natomiast „te” słowa zastępują znaki interpunkcyjne lub stają się czymś w rodzaju zaimka, moją reakcją jest alergia objawiająca się niechęcią do kogoś tak mówiącego (czy piszącego). Wulgarność polityków jest taka sama wulgarność prostaka spod przysłowiowej budki z piwem i rzekłbym nawet sprowadza ich do tej kategorii ludzi (tym samym – podobnie jak z kłamstwem, o czym pisałem niedawno – pozbawia osoby pełniące funkcje polityczne waloru autorytetu). Tak samo sprawa się ma, gdy wulgarność wycieka ze sceny, z boiska czy trybun stadionów. Swego czasu, gdy w Ząbkowicach Śląskich otwarty został pierwszy „Orlik”, ile razy tam bywałem, zwracałem uwagę na to, by dzieci, młodzież i dorośli przynajmniej w obrębie tego obiektu, nie używali wulgaryzmów. Tak, jak nie wolno tam palić papierosów, spożywać alkoholu, tak też nie wolno przeklinać. Byłem świadom, że ludzie za moimi plecami pukali się w czoło mówiąc „burmistrz wydziwia”, ale byłem w tym konsekwentny. Być może nie przysparzało mi to sympatii („taki nietolerancyjny jest…”), lecz uważałem, że gdyby się tych zasad trzymać, miłośnicy sportu nie musieliby się posługiwać rynsztokowym językiem.
Wspomniana wyżej plugawość i okrągłość mowy polityków są w swej istocie jedynie odmianą werbalnego rynsztoka. O ile wulgarność burzy estetykę przestrzeni publicznej, o tyle plugawość dewastuje relacje międzyludzkie i wyzwala najgorsze emocje (nawiasem mówiąc bywa, że o to chodzi niektórym bywalcom areny). Z kolei okrągłość przekazu pozbawia go waloru czytelności, a czasem nawet jest zasłoną dymną mającą przykryć rzeczywiste poglądy czy intencje mówcy. W każdej z tych trzech okoliczności do odbiorcy trafia jakiś ściek dyskwalifikujący tego, kto go spuszcza.
Z okrągłością mowy w sferze życia publicznego jest jeszcze jeden, jakże ważki, problem. Wiele bowiem się mówi o sztuce kompromisu, jaka rzekomo stanowić ma esencję uprawiania polityki. Sporo o tym nie tak dawno mówił prezydent RP w kontekście swojej obietnicy o „projektach ustaw dotyczących zmian w sądownictwie i akceptowalnych dla wszystkich”. To samo chyba miał na myśli rzeczony już wicewojewoda dolnośląski, mówiąc o nadmiarze „twardych słów w polityce”. Kompromis jest możliwy tam, gdzie jest wspólnota celu. Tam, gdzie jej nie ma wchodzi w grę jedynie rozejm. Nie ma wspólnoty celów, jeśli ich jasno nie formułujemy. Jasno, czyli także twardo, jednoznacznie, wyraziście, dobitnie, stanowczo – przekonując argumentem znaczenia i wartości rzeki słów, a nie ich rynsztoka.