Nie chcę być niewolnikiem pragmatyzmu. Do pragmatycznych wyborów bywam namawiany raz na jakiś czas. W zdecydowanej przewadze pragmatyczne decyzje oznaczałyby puszczenie ideałów z dymem.
Nie twierdzę, że osoby usposobione pragmatycznie popełniają błąd. Przyjmowanie opcji pozwalających ułatwić egzystencjalny awans nie jest samo w sobie karygodne. Być może nawet balansowanie pomiędzy raz przyjętymi wartościami a koniecznością znajdowania się we wciąż zmieniającym się otoczeniu wygląda dla kogoś jako rodzaj dwulicowości. Z pewnością (w sensie duchowym, psychicznym i w wymiarze praktycznym) kosztuje zdecydowanie więcej, niż jednoznaczne samookreślenie się i kurczowe trzymanie się raz wybranej interpretacji świata. Mimo tego napięcia i jego balastowych skutków, nie zamierzam zarzucać tak wybranego sposobu funkcjonowania. Skazuje mnie to na rodzaj osamotnienia, traktowany jestem niezrozumieniem, uprzedzeniami, a nawet odrzuceniem. Z pewnością wiele spraw ułożyłoby się znacznie wygodniej dla mnie, być może nawet wyraźnie korzystnie(j), jeśli odstąpiłbym od patrzenia na etyczną i estetyczną busolę wpojoną mi przez Tatę, którą wzmacnia we mnie Kościół, której świadkowie: z przeszłości i współczesności budzą mój podziw.
Nie umiem, w ostatnich latach coraz częściej, odnaleźć się w spragmatyzowanym świecie polityki. Zniesmacza mnie sprowadzanie wszystkiego, co dzieje się w sferze publicznej do transakcji i wizerunku. Oburzam się, gdy werdykty wyborcze zamieniają się w castingi, a ci którzy nie są zadowoleni z ich wyniku lub czują się przezeń umocowani dziejowo, anihilują myślących inaczej. Polityka, która powinna być obszarem ścierania się idei i platformą współdziałania, a zamienia się w scenę lub ring, przestaje pociągać. Nie ma już w niej magnetyzmu wynikającego z szans na zmienianie świata na bliższy człowiekowi i zbliżający ludzi między sobą. Zamiast być tyglem, z którego bucha dziejowa energia, zdaje się być kominem, przez jaki ta moc bezpowrotnie opuszcza nas.