„Osoby niegodne zaufania” – brzmi mocno, czyż nie? O kim można mówić, że jest „niegodny zaufania”? Z pewnością o kimś, kto zawiódł zaufanie.
Przeczytałem pewien wywiad w pewnym lokalnym portalu, którego udzielił bardzo pewny siebie polityk. Nie wymieniam imienia i nazwiska, bo nie ma to znaczenia, nie wskazuję nazwy medium internetowego, bo nie ma po co i skupiam się tylko na tym, co w tym zapisie powiedziano. Rzecz dzieje się w pewnym mieście i co do zasady nie jest istotne, że mogą to być na przykład Ząbkowice Śląskie. Zwracam uwagę jedynie na jeden passus publikacji, bo cała reszta to albo wątki bez konkretów, albo mgiełka werbalna zasłaniająca mechanizm „demokracji lokalnej” po zakończonych wyborach samorządowych.
- Pytanie: „W nowym składzie rady miejskiej nie ma też ani jednego radnego, którzy w mijającej kadencji stanowili opozycję. To dobra wiadomość dla włodarza, czy paradoksalnie, jak wspomniał Pan wcześniej, cenił Pan sobie uwagi opozycjonistów?
- Odpowiedź: „Szanuję każdego kto ma odmienne zdanie i poglądy niezależnie czy to w życiu codziennym czy w polityce. Mieszkańcy zdecydowali jednak, że te osoby, które w dobiegającej końca kadencji stanowili opozycję, to osoby niegodne zaufania do pełnienia funkcji radnego w nadchodzącej kadencji i szanuję tę demokratyczną decyzję.”
Mogę na wstępie zakładać, że ów polityk faktycznie „szanuje każdego kto ma odmienne zdanie i poglądy…” Jednak wypowiadanie się jakoby „mieszkańcy” zdecydowali, że wśród kandydatów na radnych były „osoby niegodne zaufania” jest daleko idącym nadużyciem. Co więcej, fundamentalnie podważa to tezę o „szacunku” do każdego „kto ma odmienne zdanie i poglądy…”, bo jak można „szanować” kogoś „niegodnego”? Nadużycie wynika także z obiektywnego faktu, że frekwencja wyborcza w gminie, „którą mam na myśli” wyniosło ledwie ponad 51%! Skoro niemal połowa uprawnionych do głosowania nikomu nie chciała udzielić poparcia, to czy poziom „godności” tych, którzy zostali wybrani można szacować konsekwentnie na owych 51% z promilami. Nota bene ów polityk z gminy, „którą mam na myśli” został wybrany na burmistrza przez 6 251 osób, podczas gdy liczba uprawnionych do głosowania w tejże gminie wynosi 16 950 osób! Zestawienie obu liczb powinno działać otrzeźwiająco na włodarza, którego nie poparło 10 699 osób. Rzecz jasna nieobecni nie mają głosu, więc absencja wyborcza nie zmienia faktu, że wybory wygrał.
Demokracja polega na udziale w wyborach – co do tego nie może być wątpliwości. W Polsce nie ma obowiązku udziału w elekcjach czy referendach, więc nieobecność można interpretować zarówno jako wotum nieufności wobec polityków i jako obojętność na to, co robią. Zdarza się czasem, że politycy doprowadzają do wrzenia i wtedy zmiany są wymuszone, ale znacznie częściej mamy do czynienia z wariantem polegającym na takim działaniu polityków, aby wyborcy nie czuli sensu udziału w wyborach, aby nie wierzyli w to, że ich głos się liczy. Politycy formalnie otrzymują legitymację wyborczą i mogą robić to, co chcą. Konkluzja jest tylko jedna: należy uczestniczyć w wyborach – kandydować i głosować.
Wracając do zacytowanego wyżej fragmentu wywiadu, warto zauważyć, że polityk mówiący o osobach, które nie zostały wybrane, iż są „niegodne zaufania”, używa mocnych słów. Rażąco zbyt mocnych i jeszcze bardziej rażąco niesprawiedliwych. Radni, którzy są opozycją wobec większości zarządzającej gminą mogą nie mieć racji, mogą nie mieć wpływu na decyzje większości, mogą nawet wygłaszać „zdania i poglądy” budzące dyskomfort włodarza i jego popleczników, ale to nie jest w najmniejszym stopniu powód, by nazywać ich „osobami niegodnymi zaufania”. Napiszę więcej: słowa wypowiedziane przez polityka są niegodne! Powinien za nie przeprosić! Przeprosić nie dlatego, że są fatalnym wstępem do kolejnej kadencji pierwszego obywatela gminy, bo to bezdyskusyjne.
Zbyt wiele razy byłem kontestowany – jako burmistrz Ząbkowic Śląskich – przez wielu oponentów w radzie miejskiej i poza nią. Spotykały mnie rażąco nieuzasadnione i tym samym niesprawiedliwe zarzuty rzucające cień na moje działania. Żadne nigdy nie znalazło potwierdzenia w faktach wielokrotnie sprawdzanych i prześwietlanych na wszelkie możliwe sposoby. Wiem zbyt dobrze, co to znaczy ścierać się z „brakiem siły argumentów i argumentem siły”. W tamtych okolicznościach i teraz z perspektywy czasu nie przyszłoby mi do głowy, aby mówić o kimkolwiek ze środowiska wtedy nazywanego przez niektórych akronimem „ANTY-K” (od „anty Kotowicz”), że jest „niegodny zaufania”. Choć o mnie tak mówiono i jak widać fraza nie zestarzała się, skoro jest powtarzana. Bycie „anty…” przynosić może sukces wyborczy, co zobaczyliśmy choćby 15 października 2023 roku i 7 kwietnia 2024 roku w niektórych samorządach. To jednak za mało, zdecydowanie za mało, aby przypisywać sobie prawo do mówienia w imieniu wszystkich.
Jeszcze jedna uwaga, którą podsunęła mi jedna z osób, które ów polityk z rzeczonego wyżej wywiadu, określił mianem „niegodnych zaufania”. Właściwie to pytanie czy wszyscy niewybrani na radnych są „niegodni zaufania”? Jeśli tak, to czy także ci niewybrani na radnych, choć startowali z list sygnowanych przez tegoż polityka. Znowu nie wymieniam imion i nazwisk, bo nie należy nikogo sklejać niekorzystnymi skojarzeniami. To jeszcze jeden powód, z jakiego słowa o „osobach niegodnych zaufania” zasługują na krytykę. I na odrzucenie!
Polityk wypowiadający niegodne słowa musi się liczyć z tym, że historia toczy się kołem, a pokrętne słowa zostają w pamięci.