Jeśli nie rozumieją się osoby używające różnych języków, to oczywiste. Jeśli pomiędzy osobami mówiącymi w tym samym języku dochodzi do nieporozumień, to można domniemać, że jednak mówią dwoma językami. Dzieje się tak, bo nadawanie innych, niż dotąd, znaczeń słowom, zwrotom, związkom frazeologicznym i cytatom, zdaje się być charakterystyczną cechą obecnych czasów.
W czasach, gdy formowano we mnie znajomość języka polskiego, opierano się o zasadę „słownika”. Jeśli jakieś pojęcie budziło wątpliwość, można było sięgnąć do książki zwanej słownikiem i odnaleźć w niej słowo i jego znaczenie. Słowniki nie były kwestionowane. Z encyklopediami bywało już różnie (ze względu na zastrzeżenie co do obiektywizmu ich autorów), jednak słowniki traktowane były jako wyrocznia, bo było w nich czarno na białym napisane co dane słowo czy związek słów oznacza i jak poprawnie je pisać czy wymawiać. Autorytet słownika był tak silny, że nikomu nie przyszło do głowy zarzucać jego autorom lingwistycznego autorytaryzmu.
Czasy jednak zmieniły się. Piszący i mówiący coraz częściej wychodzą z założenia, że reguły słownikowe nie są nienaruszalne, mnożą wyjątki i poszerzają zakres tolerancji dla odstępstw od zasad. Walnie przyczynia się do tego technologia komunikacji, która obok kultu miniaturyzacji urządzeń wprowadziła rygor zwięzłości i szybkości przekazu. Zaczęło się od niewinnej sms-oidalnej rezygnacji ze znaków diakrytycznych i interpunkcyjnych, praktykowania przeróżnych skrótowców lub zbitek słownych. Równolegle do języka mediów i kultury wtargnęła fala potocznej mowy, a z nią szumowina wulgaryzmów i prostactwa. O tendencji do obcojęzyczności nie będę się rozpisywał. Werbalna rewolucja tymi i wieloma innymi mechanizmami zaburzyła nie tylko klarowność zapisu tekstu czy artykulacji mowy, ale nade wszystko sferę znaczeniową. Semantyka stała się areną, na której nierówny spór toczą wierni istocie słów z sektą werbalnych oportunistów.
Bezbłędnie tę wojnę opisał Witold Gadowski w napotkanym dzisiaj przeze mnie felietonie / wpisie blogowym. Zacytuję tylko jeden akapit: „Najbardziej lukratywne posady zdobywają dziś chytrzy złodzieje słów, którzy specjalizują się w stosowaniu zdradzieckiego symulakrum – nieujawnionej podmianie tradycyjnych znaczeń konkretnych pojęć. Powstaje cały arsenał słów ukradzionych, które używane są do ściśle zaprogramowanych akcji bojowych.”
Mimo, iż używamy na co dzień języka polskiego. nie porozumiewamy się na wielu płaszczyznach właśnie dlatego, że albo słowa nam skradziono, albo posługujemy się słowami skradzionymi. Dlaczego tak się dzieje? „Prawda ma być sprostytuowana do tego stopnia, aby utraciła swój walor, aby już nikomu nie przyszło do głowy by bić się o prawdę. Przecież o dziewkę spod latarni nikt się nie pojedynkuje.” – to jeszcze jeden, jakże obrazowy i trafny opis zjawiska skutkującego brakiem porozumienia. Nawet tam, gdzie – jak się nam zdaje – mówimy tym samym językiem i mamy na względzie te same cele. Są tacy pomiędzy nami, którzy chcieliby, abyśmy nie mieli wspólnego celu, aby nasza mowa nie łączyła, lecz dzieliła. Nie jesteśmy jednak skazańcami, by się poddać…