„Jesteśmy być może świadkami końcowego punktu ideologicznej ewolucji historii” – wygłoszony przez Francisa Fukuyamę ćwierć wieku temu pogląd dzisiaj jest akademickim przykładem liberalnych niedorzeczności. Nawet zapobiegawczo wkomponowane w to stwierdzenie dwa słowa: „być może” wskazywały na parareligijny charakter całego zdania pochodzącego ze słynnej książki japońsko-amerykańskiego filozofa i ekonomisty pod znamiennym tytułem „Koniec historii”. Ci, którzy uwierzyli w ów paradogmat, jaki miał uchodzić (i dla wielu uchodził) za paradygmat, a już szczególnie trwający w tej „wierze”, powinni przyjechać tu, gdzie byłem dzisiaj, by przejrzeć na oczy.
Trzęsacz, do którego doszedłem w dłuższym pieszym spacerze (wracałem też per pedos) miałem więc czas, aby odświeżyć widok, jaki pozostawał w mojej pamięci, gdy byłem na najsłynniejszym polskim i jedynym takim w Europie klifie, nim w 1994 r. doszło obsunięcia się kolejnego urywka klifu, jak i po raz ostatni – już po tym zdarzeniu. W pierwszym przypadku można było własnoręcznie dotknąć fragmentów wybudowanego na przełomie XIV i XV wieku kościoła, z którego do naszych czasów ostała się część świątynnego muru najbliższa brzegowi Bałtyku. Współcześnie, po zdecydowanej interwencji ekspertów i inżynierów, nadal stoi fragment ściany południowej. Paradoksalnie ostał się siłom przyrody i jest dzisiaj najbardziej wysuniętym na północ śladem chrześcijańskiej świątyni, w której jeszcze w 1901 roku toczyła się codzienna modlitwa. Gdy kościół wybudowano, był oddalony od morskiego brzegu o prawie 2 kilometry. Czy stan obecny przetrwa nieuniknione sztormy czy zwyczajny wpływ czynników atmosferycznych? Tego nie wiemy, bo w przeciwieństwie do cytowanego na wstępie myśliciela polegamy na rozumie i jednocześnie ufamy tam, gdzie „być może” to za mało. Rozum i wiara idą w parze, a nie są we wzajemnej opozycji.
Jeśli się komuś wydaje, że fale zmiotły przeszłość, jest w błędzie. Więcej! Jeśli ktoś mniema, że można rozkołysać teraźniejszość, aby świadomość jej kształtu nie wpływała na wybory dotyczące przyszłości, wykazuje się ignorancją. Przedwczoraj i dzisiaj obserwowałem – jak to większość wczasowiczów – zachód słońca. Tym, co przykuwało mój wzrok były refleksy najbliższej nam gwiazdy w morskich falach. Słońce świeci niezmiennie, ale jego odbite w falach światło wyglądało jakby cały czas działo się coś nowego.
Historia nie kończy się nie tylko w Trzęsaczu. Toczy się w oddalonych o pół tysiąca kilometrów moich rodzinnych Ząbkowicach Śląskich. Nad oboma punktami leżącymi jakże blisko pod względem współrzędnych geograficznych słońce świeci niemal tak samo. Czasem też deszcz pada podobnie. Do Trzęsacza, w którym na co dzień mieszka prawie 200 osób zjeżdżają się tysiące pasjonatów krajobrazowych unikatów i zwyczajnych turystów, aby ujrzeć dowód na to, że historia trwa wbrew sile fal. Historia jest nie tylko magnesem, ale też nauczycielką życia. Czego uczy nas w Ząbkowicach Śląskich i czy dowody na to, że historia toczy się nadal dostrzegamy w naszym mieście?