Każdego roku, w Wielki Czwartek, gdy niejako nagle mrok ogarnia ołtarze, których otwarte tabernakula są puste – mam jakieś przejmujące odczucie.
Wyobrażam sobie zwykły budynek nazywany „kościołem”, „kaplicą”, „salą”, do którego można przyjść bez wyraźnego celu, podziwiać artefakty, pomedytować nad losem i poużalać się nad sobą. Gmachy puste duchowo, zimne, bezduszne, pozbawione racji bytu. Nie dzieje się w nich nic naprawdę ważnego. Noo, może zdarzają się ważne czy ciekawe chwile dzięki ludziom przychodzącym w te miejsca. Można tam wygłaszać płomienne mowy (kazania), wspólnie śpiewać czy nawet pląsać. Gospodarz zwraca się twarzą do przybyszów, prawi im morały lub wygłasza teksty motywacyjne. Da się nawet przeprowadzać jakieś urzędowe procedury czy inne potrzebne komuś ceremonie. Wszyscy są równi sobie, a centrum znika. Organizator spotkań nie pełni misji, ale jest swego rodzaju instruktorem, może nawet liderem pociągającym inteligencją, cechami przywódczymi właściwymi dla szefów organizacji pozarządowych czy osobistym ciepłem. Może też znać się na socjotechnice lub nawet inżynierii społecznej.
Obecność Jezusa, uwidoczniona w Eucharystii, sprawowana w sakramentach przez księży czyni to miejsce świątynią. Wchodząc klękam przez Panem, ku Niemu się zwracam, a kapłan (jak to dobrze, że jest!) przed ołtarzem skupia się na sprawowaniu liturgii ad orientem. Wieczna lampka subtelnie przykuwa uwagę ku jedynemu centrum w kościele. To Jezus i to jest Jego Kościół.