Potrzebujemy szerszych dróg i szybszych samochodów. Chcemy mieć ultraszybkie pociągi i ponaddźwiękowe samoloty. Dążymy do jeszcze większej efektywności działania wyręczając się coraz bystrzejszą sztuczną inteligencją. Równocześnie…
… czas płynie w niezmiennie tym samym tempie, ziemia obraca się wokół swojej osi i wokół słońca w swoim kosmicznym rytmie, a dzień i noc są jak powtarzające się morskie fale czy też przypływy i odpływy. Jesteśmy zanurzeni we wciąż postępującej historii, czyli w strumieniu, który (jak mawiał Heraklit) wciąż płynie („panta rhei”). Nie można zatem wejść ponownie do tej samej rzeki, bo choć jej koryto jest to samo, to woda już nie jest taka sama.
Przeczytałem dzisiaj na elektronicznych łamach Deliberatio.eu pasjonujący esej (wykład?) prof. Zdzisława Krasnodębskiego pod wymownym tytułem „Unia moralizatorska”. Nawiązuje w nim między innymi do słynnej tezy Francisa Fukuyamy, który nie tak dawno (a może już w dawno, co zależy od indywidualnej perspektywy), bo w znamiennym choćby dla Polski roku 1989, ogłosił tezę o „końcu historii”. Prof. Zdzisław Krasnodębski zauważa, iż echo wiary w rzekomy „koniec historii” sprawiło, że socjalistyczna „utopia czasu” została w dużej mierze zastąpiona „utopią miejsca” – utopią Europy, jako miejsca „wiecznego pokoju”, harmonii, przyjaźni narodów i ludzi, wolności i dobrobytu dla wszystkich, otwartości, pluralizmu i tolerancji, nieograniczonej konsumpcji materialnej i seksualnej. Nie będę tu streszczać całego pasjonującego wywodu, do przeczytania którego zachęcam co cierpliwszych Czytelników. Zatrzymam się na jednym tylko fragmencie. Jest bowiem wywróceniem stolika zastawionego wspomnianą wyżej utopijną teorią o Europie (o Unii Europejskiej?) i ślepo wciąż przyjmowanym mitem o „końcu historii”. Czytajmy więcej dalej…
Dzieje z chrześcijańskiego punktu widzenia nie są wiecznym powrotem tego samego, lecz także dziejami postępu, tyle że ten postęp nie jest dziełem samego człowieka. Postęp jest postępem łaski Bożej, jest coraz lepszym przyswajaniem Boga przez ludzi. (…) Chrześcijaństwo w rozumieniu katolickim nie tylko nie utożsamia do końca dziejów zbawienia z historią, ale musi również przyjmować, że cel ostateczny pozostaje poza wszelką historią. Ostateczny cel jest poza światem i jego dziejami, kończy je powtórne przyjście Chrystusa, nawet jeśli, jak – pisał Joseph Ratzinger, Benedykt XVI – „pytania o czas i terminy są explicite odrzucone. Postawą apostołów nie jest spekulacja historyczna, nie jest wyczekiwanie nieznanego w przyszłości. Chrześcijaństwo jest współczesnością: darem i misją, obdarowaniem wewnętrzną bliskością Boga i – dzięki niej – działaniem w imię Jezusa Chrystusa”. Ów postęp Bożej łaski nie wyklucza także trwającej i nasilającej się walki ze złem (…).
To się dzieje teraz! I to się dzieje tutaj! Świat jaki znamy na co dzień – jest zbombardowany doraźnością, zdezorientowany umysłowo i duchowo, rozpędzony do przesuwanych wciąż granic możliwości. Ten świat, we wszystkich wymiarach funkcjonowania nie chce zwolnić, a wręcz przeciwnie – obsesyjnie przyspiesza. Kościół katolicki miałby się do tego dołączyć? Mam coraz bardziej przejmujące duchowo przeświadczenie palącej potrzeby wzniesienia się Kościoła katolickiego – niczym arki – na pułap dziejów zbawienia wymykający się ponad historię świata. Jednak nie po to, by włączyć się w destrukcyjny pęd, lecz by świat zapatrzony w panoramę zgubnych iluzji ujrzał zbawczy horyzont prawdy Objawienia. Olśniewający horyzont…, bo czyż nie olśniewa biała Hostia!
Nie możemy – my katolicy – stawać się produktem świata, jeśli przez wiarę wiemy, że Stwórca tenże świat nam powierzył. Nie możemy być „jak świat”. Jeśli świat ma się stawać zapowiedzią nieskończonego piękna, nieskończonego dobra i nieskończonej prawdy naszą misją jest czynić go pięknym, dobrym i prawdziwym. „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu…” (Mk 16,15). Kościół jest misją olśniewania świata. „Nie zapala się światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim…” (Mt 5,15).