Krzyczeć się chce, widząc jak pozory wypierają rzeczywistość, jak skutecznie barykadują dostęp do tego, co nieudawane, jak często zastępuje się nimi rzeczową argumentację. Jeszcze niedawno można było usłyszeć czy przeczytać, że XX wiek, szczególnie jego końcówka, był okresem kultury obrazkowej. Początek XXI wieku zdaje się zapowiadać hegemonię „małoobrazkowości”.
Normalnym głosem, naturalną barwą, miękkim gestem, racjonalnym argumentem, subtelnością uczuć – dzisiaj …przegrywa się! Trzeba wrzasnąć, trzeba porazić, trzeba walnąć w stół, trzeba zaskoczyć i zdezorientować adwersarza, trzeba zapomnieć o emocjach, by być zauważony, usłyszanym i potencjalnie uwzględnionym w podziale krzeseł przy wspólnym stole. Absurdalność, nonsensowność takiego modelu interakcji w życiu publicznym sięga zenitu zarówno wtedy, gdy większość uważa, że zawsze ma rację, jak i wówczas, gdy dwie mniejszości skrzykują się dla stworzenia większości i uzurpują sobie prawo dysponowania losem i dobrami należącymi do wszystkich. Dobitnie to widać w sferze polityki (choćby po ostatnich wyborach samorządowych, w których przegrani mają więcej mandatów, niż wygrani i bez zahamowań okrzykują się zwycięzcami wbrew arytmetyce wyników wyborów, nawet jeśli uznać ich wynik za niewypaczony czy niesfalsyfikowany). Nie mniej wyraźnie dostrzec można tę prawidłowość „małoobrazkowości” w codziennych międzyludzkich odniesieniach.
Podmiana znaczeń słów i gestów, udwuznacznienie postaw, opcji estetycznych, rozmywanie odpowiedzialności i rozpraszanie decyzyjności, coraz ostrzej dająca się we znaki antypatia i egoizm, spychające empatię i altruizm na margines normalnych relacji (w połączeniu ze tromtadracją przy okazji rzekomo apolitycznych, areligijnych, aideologicznych dobroczynnych akcji), czynią zakorzenioną w człowieku skłonność do wrażliwości, solidarności i miłosierdzia czymś budzącym politowanie. Boli to mnie, bo źle jest budzić się ze świadomością, że wyciągnięta dłoń zostanie potraktowana w najlepszym przypadku obojętnie, że przyjazny uśmiech skomentowany będzie spojrzeniem „z góry”, a chęć rozmowy odebrana może być jako zawracanie głowy. „Małoobrazkowość” w praktyce wyraża się minimalizacją dialogu, w istocie jego deprecjacją na rzecz formuł mistyfikujących wymianę poglądów lub podważających sens debaty, gdy ma się w „tyle głowy” świadomość bycia niesłuchanym. W takim kontekście każda suwerennie budowana inicjatywa społeczna, każda niezależna intelektualnie koncepcja, wszelkie samodzielnie kreowane projekty estetyczne, jakiekolwiek wizje alternatywne dla betonowych kolein życia publicznego, nie mają prawa bytu. Co najwyżej mogą stanowić obszar prywatnych, rzec można akademickich, rozważań. Chce mi się krzyczeć (z rozpaczy?, z wściekłości?, z bezsilności?), gdy to, co jeszcze niedawno stanowiło treść egzystencji zamienia się w popiół. Może lepiej nie czekać, aż sam stanę się popiołem…