Sama Opatrzność wymyśliła to miejsce, bo inaczej nie umiem objaśnić fenomenu małego zakątka w położonej na uboczu wsi, do której przyjeżdżam na tyle rzadko, by za każdym razem ulegać wrażeniu niezwykłości, i na tyle często, aby czuć się tutaj dobrze.
Sokołowsko… Uroczysko za siedzibą „Białego Orła”… W bliskości cerkiew prawosławna Świętego Michała Archanioła… Wokół mikroklimatyczny park ze stawami otoczony górami… Powietrze jakby z innej strefy klimatycznej – latem czyste i pachnące sosną, zimą rześkie i emanujące ciszą. Mogę tu być zaledwie kilka minut, choć chciałoby się dłużej, a i tak niemal natychmiast przenika mnie niemal* doskonały spokój (* niemal, bo park jest przecięty publiczną drogą, po której można jechać samochodem, i po której czasem przemieszczają się głośno rozmawiający ze sobą przechodnie – tak było dzisiaj, gdy dwaj mężczyźni donośnymi głosami sprawdzali wzajemnie znajomość polskich wulgaryzmów). To czego opisane „niemal” nie zakłóci, a co na szczęście dominuje, pozwala na głęboki haust duchowego tlenu, na duży łyk łagodności dla serca. Z rozmaitych względów nie mogę planować dłuższego (wielodniowego) pobytu w Sokołowsku, czego żałuję, ale jak mogę, wykorzystuję dane mi chwile pobytu na wewnętrzną detoksykację. Nie wiem dlaczego znajduję pomiędzy wysokimi, jak na mój gust, górami (za którymi nie przepadam) aurę przypominającą stan, jaki znam z chwil, gdy byłem nad morzem (za którym permanentnie tęsknię). Podobnego stanu doznawałem na niezapomnianych lodospadowych Kamykach w Głuszycy. Tam, swego czasu bywałem bardzo często, ale odkąd drogi nie prowadzą do tego miasta, zaglądam do tego przepięknego zakątka wirtualnie obserwując aktualizacje w sieci. Być może tak samo będzie za chwilę z Sokołowskiem, bo przecież „nasz los nie zależy tylko od nas”, jednakowoż póki co, wdycham cudowność tego miejsca.
Bardzo potrzebuję takich punktów na linii czasu, w których mogę postawić myślnik albo zamknąć trzy kropki w nawiasie. Miałem w życiu to szczęście być obdarowanym takimi właśnie miejscami. Jest ich kilka na mapie Polski i może parę poza jej obecnymi* granicami (* obecnymi, bo jedno z tych miejsc jest zapisane w kronice mojej rodziny jako polskie, choć teraz to cześć innego państwa – mam na myśli Zaleszczyki).
Kto z nas nie potrzebuje takich punktów, gdzie jesteśmy niejako na krawędzi rzeczywistości zajmującej nas codziennie i na styku z tą, jaka jest przedmiotem naszych najgłębszych tęsknot? Może sobie tego nie uświadamiamy, może rozpędzeni jakimś doraźnym priorytetem nie zdążamy dostrzec tych miejsc i chwil, dzięki którym stajemy w szczerości wobec samych siebie. A może unikamy mniej lub bardziej świadomie tego rodzaju doświadczeń w obawie przed tym, że to, co nas pociąga / napędza 24 godziny przez 7 dni w tygodniu nie jest tego warte, by oddawać mu owe 24 godziny i owych 7 dni.